Najbardziej niepewnie czuje się najwyraźniej mały, krępy, ubrany w stary niedzielny garnitur Capone, do którego od razu czuję sympatię. Zaklasyfikowałem go natychmiast: silny, naiwny, o dobrym sercu. Nie może się powstrzymać, żeby nie przestępować z nogi na nogę, chowając jednocześnie głowę w ramionach.
– Dobra.
Wszyscy trzej wyprostowują się.
– Jacky wszystko wam wyjaśnił. Jesteście ochotnikami. Opowiedzcie mi teraz, co robiliście przedtem.
Jos otwiera usta. Przerywam mu natychmiast.
– Będziemy razem pracować i żyć przez dwa miesiące, jak nie dłużej. Więc chcę usłyszeć prawdziwą historię, a nie tę, którą sobie przygotowaliście.
Znam takich facetów, to drobni piraci, tak naprawdę nie są źli. Niczego innego nie pragną jak tylko znaleźć się pod opieką kogoś, kto pozwoli im się rozwinąć.
Jos to żigolak. Od wielu lat żyje na koszt starszych pań, trochę już zużytych, spragnionych czułości wdów o wypchanych portfelach. Ma już dobrze po czterdziestce, jego urok osobisty zaczyna przemijać, a na myśl o starej, która zafundowała sobie jego usługi przez ostatnie dwa lata, robi mu się niedobrze. Robota u mnie dałaby mu okazję do ucieczki.
Indianin, mały i fałszywy, jest paserem. Przez jakiś czas był kierowcą wozu dostawczego, ale zabrano mu prawo jazdy, kiedy upił się w trupa i zabił na ulicy dwie osoby.
Capone, mały chuligan, który nigdy nie dorósł, również ma już po czterdziestce. Jego kariera to włamania, drobne skoki i seria krótkich wyroków, trzy miesiące, pół roku…
Cała trójka zna się z bistra, w którym popijają całymi dniami. Obrzękłe policzki, zapadnięte wilgotne oczy, nie trzeba być wielkim lekarzem, żeby postawić diagnozę: alkohol, i to w dużych ilościach.
Jos ma ochotę popracować. Nie będzie z nim żadnych problemów. Wygląda szmatławie, ale ma zalety. Capone nie potrzebuje niczego prócz szefa i zawsze marzył o przygodzie, jaką mu teraz proponujemy, bo w gruncie rzeczy to wielkie dziecko. Z nim również nie będzie problemu.
Co do Indianina to jeszcze nie wiem. Nie jest sympatyczny i ma mordę skurwysyna. Jest wredny, może być nielojalny, ale jestem pewien, że nie jest to tchórz. Jeśli się go dobrze poprowadzi, i jak będzie wśród kolegów, może wszystko pójdzie jak trzeba.
– W porządku, jesteście przyjęci.
Wszyscy trzej uśmiechają się z ulgą, szczęśliwi. Nie zostawiam im czasu na czułości.
– Zostawcie nam nazwiska, zdjęcia, jeśli macie przy sobie, i numer telefonu. A teraz trzeba to oblać. Chotard, wyciągnij butelkę szampana.
Lodówka to w tym pokoju jedyne działające urządzenie. Wystarczy zobaczyć jak ciągną nasi trzej nowi, żeby ocenić ich pociąg do alkoholu.
Capone bierze się na odwagę, podchodzi do biurka i pyta:
– Szefie, mamy przyjść ze sprzętem?
I wskazuje pod pachę, gdzie chętnie założyłby kaburę.
– Za kogo ty nas masz? Jesteśmy handlowcami, a nie gangsterami.
Jacky potwierdza:
– Sprzedajemy używane samochody za granicą.
– Nic innego. Jasne, Capone?
Zrozumiał i siada, rozczarowany.
– No dobra, a teraz do roboty. Idziemy do hangaru. Trzeba przygotować ciężarówki.
Indianin niemądrze protestuje.
– Ale nie jesteśmy odpowiednio ubrani.
– Chcecie pracować, tak czy nie?
– Tak, tak.
– No to idziemy.
Landary stoją w wielkim hangarze, oddzielonym od dzielnicy przemysłowej obszernymi nieużytkami. Cała budowla to długi blaszany dach podtrzymywany słupami. Blaszane przepierzenia pełnią funkcję ścian. Z zewnątrz widać tylko kilka stosów opon, które trzeba było zostawić na dworze. Miejsce jest odosobnione. Padający mokry śnieg i szare niebo dopełniają ponurego wyglądu całości.
Wewnątrz zainstalowane jest mocne oświetlenie. Wszędzie pozawieszane są lampy przenośne. One i Two zajęci są spawaniem. Jeden trzyma, drugi puszcza iskry. W jedynym wolnym miejscu ustawiono metalową beczkę, która pełni rolę piecyka. Z wnętrza wynurzają się długie płomienie. Albana wstaje, żeby nas przywitać.
– Nie pracujesz, Albana?
Rozumie groźbę i pogrąża się w tłumaczeniach, których nie słucham.
– Won stąd. Zabieraj swoje rzeczy i won.
Patrzy na mnie nieruchomo, zaskoczony. Chętnie bym mu poobrywał uszy, ale zasłania je kominiarka, poza tym polecali mi go klienci. Jako dobry Afrykanin próbuje dyskutować.
– Ależ szefie, właśnie przez parę chwil odpoczywałem. Muszę nabrać sił, żeby…
– Albana.
– Tak, szefie.
– Podejdź do mnie.
Staje przede mną prawie na baczność.
– Zdejmij kominiarkę.
Waha się. Wszyscy podeszli bliżej i przyglądają się całej scenie w całkowitym milczeniu. Albana zdejmuje czapkę i kiwam, żeby podszedł jeszcze bliżej.
– Masz teraz uszy na wierzchu?
– Tak szefie.
– Dobrze słyszysz?
– Tak szefie.
– Więc ci wytłumaczę.
Jest całkowicie nieruchomy, patrzy na mnie swoimi wielkimi oczami, w których widać strach, cały zrobił się szary. Trzej nowi stoją na boku i w milczeniu przyglądają się.
– Albana, Jacky powiedział mi, że nic nie robisz. Traktujesz One i Two, którzy są moimi pracownikami, jak gówno, i ukradłeś im pieniądze. To już są trzy błędy. To moje ostatnie ostrzeżenie. Jeszcze jeden błąd i wypieprzam cię, niezależnie od tego, gdzie będziemy. Jasne?
– Tak.
– Zrozumiałeś?
– Tak, szefie.
– Więc teraz rusz dupę i bierz się do roboty.
Rusza. Z kominiarką w garści idzie w kierunku ciężarówek, ze zwieszoną głową.
– Albana.
Na dźwięk mojego głosu przechodzi go dreszcz. Odwraca się.
– Powtórz, że zrozumiałeś…
– Tak, zrozumiałem.
– Więc rusz dupę, skurwielu.
Tym razem porusza się szybciej i znika za ciężarówką. Wkrótce dobiegają stamtąd odgłosy walenia młotkiem, z których wynika, że zostałem dobrze zrozumiany.
Miał szczęście. Kilka lat wcześniej nie ostrzegałem ludzi przed przejściem do rękoczynów. Była to metoda szybsza. Trzej Francuzi obejrzeli całą scenę i zrobiła na nich odpowiednie wrażenie. Wallid, otrzaskany z moimi metodami, podchodzi się przywitać, jak gdyby nigdy nic. W tym momencie Jos decyduje się.
– Od czego zaczynamy, szefie?
Punkt dla niego. Wskazuję na stos części, zajmujących połowę hangaru. Wszystko to trzeba załadować na ciężarówki. Ogarnia wzrokiem ogrom roboty i pyta spokojnie:
– W jakiej kolejności?
Dwa punkty.
– W żadnej. Wszystko ładujesz w maksymalnym bałaganie. To sposób na celników. Im większy burdel, tym mniej sprawdzają.
Śmieje się i ciągnie za sobą tamtych dwóch. Rozpoczyna się praca.
Ciężarówki ustawione są pod ścianą hangaru. Jest to ciąg blach o niejasnych kolorach. Całość uzupełniają rdza i wygięcia.
To stare landary, przestarzałe modele, które już wyjeździły swoje. Nie kosztują mnie drogo i nie interesuję się zbytnio ani ich pochodzeniem, ani stanem ich karoserii. Jedyna istotna rzecz to, żeby silniki wytrzymały aż do Mali. Nawet wysłużony silnik może jeszcze długo popracować, jeśli nie żałuje mu się oleju i wody w chłodnicy.
Nauczyłem się tego w Afryce.
Po drugiej stronie, zajmując sporą powierzchnię w hangarze, leżą nasze towary. Są tu setki opon, ułożonych po pięć lub sześć, do wszystkich możliwych typów samochodów i ciężarówek, w najróżniejszym stanie. Znaleźć tu można zarówno opony nowe jak i łyse, nie zapominając o poszarpanych. Trzy czwarte z nich to używane, bieżnikowane ogumienie, które w Afryce na szlaku nie zdaje egzaminu, ale daje się mimo wszystko sprzedać. Oprócz tego są tu części zapasowe, mnóstwo stosów złomu, który Chotard skupuje na wagę na cmentarzyskach według marek albo modeli samochodów. Wreszcie, nieco z tyłu, ustawiono kilka skrzyń z najróżniejszymi towarami.
Chotard przedstawił mi listę tego wszystkiego, co będziemy przewozić. Na papierze wygląda to niemal równie imponująco jak w rzeczywistości. Wszystko zostało poklasyfikowane, co daje prawdziwy inwentarz na trzydziestu stronach.
Jest tam nawet karabin na słonie, nowiutki Weatherby 458. To prezent dła malijskiego przyjaciela, który chciałby zapolować na motyle.
Kazałem urządzić coś w rodzaju salonowego kącika na wolnej przestrzeni pod ścianą. Wokół siedzeń samochodowych, znalezionych w naszym składzie, ustawiono kilka blaszanych piecyków. Tutaj też zwołuję swój sztab na przegląd sytuacji.
Jacky i Chotard siadają ze mną. Trzyma się przy nas Samuel Grapowitz. Jest już ciemno. W hangarze tętnią odgłosy działalności, którą uruchomiłem. Samuel Grapowitz otwiera usta, żeby ponownie dać upust swojej fantazji. Przerywam mu.
– Teraz poważnie, chłopaki. Ile czasu potrzeba na przygotowanie wszystkiego?
Chotard odpowiada, że dwanaście dni, żeby wszystko załadować, zakończyć prace nad karoseriami i przeglądy ciężarówek oraz załatwić sprawy papierkowe… Jedną z cech charakteru Chotarda jest wieczny pesymizm. Taki defetyzm w działaniu denerwuje mnie. Jacky ma bardziej pozytywne nastawienie i liczy na dziesięć dni.