– Dobra. Wyjeżdżamy za pięć dni.
Jacky zgadza się. Chotard trochę mniej, ale zaczyna się przyzwyczajać. Natychmiast robimy listę problemów i rozdzielamy zadanią. Chotard ma zająć się wyrobieniem praw jazdy dla wszystkich.
– To znaczy, że trzeba zrobić zdjęcia nowo zatrudnionym. Załatw to jeszcze dziś wieczór. Potem poślij ich, żeby pożegnali się z żonusią, pieskiem itd. Jutro wszyscy tutaj o siódmej.
Na następne dni musi nam jeszcze znaleźć dwóch dodatkowych kierowców, zawodowców, jeśli nie znajdzie nikogo innego, w miarę możności nie całkowitych matołów. Musimy się maksymalnie sprężać, żeby szybko wystartować, i nie chcę tkwić tutaj z powodu braku pracowników. I wreszcie do Chotarda należy zaopatrzenie. Potrzebujemy dwóch posiłków dziennie w hangarze, jedzenie musi być obfite i pożywne. Chcę, żeby ludzie dobrze jadali. Chotard rezerwuje dla nas pokoje w tym samym motelu co zawsze, przy szosie dwa kilometry stąd. Pracownicy będą spać na miejscu. Następnie idę rzucić okiem na załadunek w towarzystwie Jacky'ego.
– Ty, bracie, musisz przede wszystkim zająć się nauką jazdy.
– Nie ma sprawy.
– Bądź ostrożny, nie mamy czasu.
– Zgoda.
– Najpierw weź Europejczyków. Ja zajmę się osobiście One i Two, bo inaczej się wystraszą. Dobra, co innego? Jacky i Chotard potrząsają głowami.
– No to jazda.
Przygotowanie wszystkiego w pięć dni stanowiło nie lada wyzwanie. Taka przesada to najlepszy sposób, żeby ruszyć szybko z miejsca.
Już nazajutrz Chotard przyprowadził mi dwóch młodych facetów. To zawodowi kierowcy TIR-ów. Ratuje ich to, że przejechali sporo po różnych dziwnych szlakach, do Iranu, Syrii i innych gówien. Są to dwaj bracia, o jednakowym wyglądzie. Wysocy, szczupli, z długimi włosami, w dżinsach i tenisówkach. Przedstawili się jako Jean-Paul i Olivier, i od razu przystąpili do roboty. Nie są sympatyczni, ale nie mam wyboru.
Ludzie urządzili się w hangarze, rozłożyli tam śpiwory i koce. Robota zaczyna się bardzo wcześnie rano i ciągnie do późna w noc.
Mianowałem Josa brygadzistą, trochę, pomaga mu Wallid. On porozdzielał też zadania. Przez cały dzień jego okrzyki poganiają pracujących, i całość szybko posuwa się do przodu. Europejczycy pracują przy załadunku. Nieustannie krążą tam i z powrotem tragarze, i powoli towary układają się w stosy na przyczepach. Od czasu do czasu ogłaszamy mobilizację generalną, kiedy trzeba przenieść wyjątkowo ciężki element. Szczególne trudności związane są z przenoszeniem silników do ciężarówek. Jest ich pięć. Są to ogromne metaiowe kloce, z których zwisają rury i kawałki żelastwa. Są jednocześnie bardzo ciężkie i niewygodne w obsłudze. Jos ściągnął parę desek, żeby zrobić pochylnię, i cały zespół natęża się, ciągnąc i pchając wśród wrzasków, aż silniki kolejno lądują na przyczepach.
Obie spawarki pracują bez przerwy. Zajmują się nimi głównie One, Two i Wallid, i pracując przy blacharce robią szybkie postępy.
Na zewnątrz, na polu, Jacky zabrał się za lekcje prowadzenia ciężarówek dla tych, którzy nigdy tego nie robili. Stosuje metodę, którą narzuciliśmy sobie sami wobec siebie. Sadza facetów za kółkiem i każe im jechać. To nic trudnego. Żeby doprowadzić trzydzieści ton na miejsce przeznaczenia, wystarczy posadzić idiotę za kierownicą i wskazać mu kierunek. Na początku wszyscy są trochę spięci, ale szybko zdają sobie sprawę, że siedzą za sterami ciężarówki, że jadą i że ani nie umarli, ani nie wylądowali w rowie.
Zrozumieli. Jacky wybrał jako sprzęt szkoleniowy dziesięciotonowego mana. Początkowo silnik trochę cierpi. Biegi zgrzytają. Jedyna trudność przy prowadzeniu to podwójne wysprzęglanie. W dużej ciężarówce nie zmienia się biegów tak, jak w samochodzie. Trzeba wrzucić luz, przygazować, żeby zwiększyć obroty, i ponownie wcisnąć sprzęgło, żeby wrzucić bieg. Dopóki ta prosta operacja nie zostanie przyswojona, każdy denerwuje się nad dźwignią zmiany biegów. Z Jackym i ze mną było tak samo. Z chwilą kiedy się to zrozumie, wóz sam jedzie. Siedząc w moim fotelu nadzoruję postępy według odgłosów pracy silnika. Jestem zadowolony. Koncert zgrzytów, rozlegający się pierwszego dnia, powtarza się coraz rzadziej.
Daleki jestem jeszcze od wyzdrowienia, moje ciało zostało poważnie osłabione chorobą i mam jeszcze wiele kilogramów do odzyskania. Moje mięśnie stopniały i ubrania na mnie wiszą. Jacky urządził mi prawdziwy bufet, z którego czerpię na bieżąco: wędliny, kilogramy świeżego mięsa, owoce. Zdobył też dla mnie trawkę i palę, żeby nabrać apetytu.
Lepiej teraz trawię, ale często jeszcze zdarzają się ataki gorączki, które zwalają mnie z nóg na kilka godzin. Kożuch i piecyki chronią mnie od zimna, a Jacky często wpada, żeby się powygłupiać przez kilka minut. Między jedną drzemką a drugą przyglądam się mojemu zespołowi przy pracy. Machinalnie bawię się karabinem, który przyniósł mi Chotard. Rozebrałem go, nasmarowałem, i zamontowałem na nim lunetę Zeissa. Chętnie bym sobie postrzelał do opon, ale jestem jeszcze na tyle osłabiony, że nie wiem, czy wytrzymam odrzut tak wielkiego kalibru. Poza tym nie chcę wystraszyć pracowników.
Są zadowoleni, że są tutaj. Ci faceci to szumowiny. Zgodnie z normalnymi regułami społecznymi, to znaczy według kryteriów, których nie uznaję, są skazani. Wszyscy trzej mają zalety. Jak większość facetów usuniętych na margines w krajach zwanych cywilizowanymi, po prostu chcieli żyć inaczej, przeżyć przygodę i źle się to dla nich skończyło. Więzienia są pełne takich marzycieli. Przestępcy to nic innego jak dzieciaki, które nie chciały dorosnąć.
Zwłaszcza Capone to jeden z nich, szybko się zaprzyjaźnia i jest zdolny być wiernym. Jest miły.
Już wiele razy, kiedy budziłem się w przypływie gorączki, stał przede mną z dymiącym dzbankiem w ręku.
– Kawkę, Charlie?
To nie jest podlizywanie się, które szybko rozpoznaję. Sprawia mu to przyjemność i korzysta z tych chwil, żeby na parę minut usiąść i trochę pogadać. Podoba mi się sposób, w jaki stara się ze mną rozmawiać, poza tym bawi mnie ten krępy facet o potężnych mięśniach, stary już trochę, o siwiejących włosach, ale o zachowaniu młodego chuligana.
Któregoś dnia po jedzeniu usiadł koło mnie zezując w kierunku mojego skręta.
– To nie jest zwykła fajka. Ćpasz?
– To nie narkotyk, to trawka.
– To nie to samo?
– Nie.
Kiwa głową. To u niego zwykły odruch. Potrząsa swoją wielką mordą, z ustami złożonymi w kuper, jak bandyta w starym filmie. Rozmawiamy spokojnie. Opowiada mi o swoich kumplach. Znają się we trójkę od lat i spotykają się w tym samym bistrze. Sami sobie nadali przydomki, jak dzieci.
– Najpierw był Indianin. Chciał, żeby go nazywać Indianin. A ja to dlatego, że chciałem być Al Capone.
Waha się, trochę zawstydzony swoją szczerością.
– No, po prostu chciałbym nim być. A Jos ma na imię Joseph, więc stąd Jos.
Patrzy jeszcze raz na mojego skręta i pyta nieśmiało, czy może spróbować, no, żeby zobaczyć jak to jest. Podaję mu i pociąga długie sztachnięcia, trzyma skręta między kciukiem a palcem wskazującym, po knajacku, i kiwając głową.
– Niezłe.
Rzeczywiście! Próbując swojego pierwszego w życiu skręta trafił na zairską trawkę, którą kupił gdzieś Jacky, jest to jedna z najmocniejszych w Afryce. Oddaje mi skręta i nadal kiwa głową w milczeniu.
Nagle przestaje, patrzy na mnie, na hangar dookoła, na chłopaków, mrucząc coś niezrozumiale, i wyraz twarzy mu się zmienia. Śmieje się, z błyszczącymi oczami, i od razu ma dwadzieścia lat mniej.
– O kurczę, coś takiego, coś takiego!
To zdrowa reakcja, reakcja ludzi o mocnym charakterze. Ten facet wydaje mi się coraz bardziej sympatyczny. Od razu myśli o kumplach:
– Ej, Indianin, Indianin, chodź tu, zobaczysz coś. Tamci dwaj nadbiegają, i daję znak Jacky'emu, żeby zrobił nowego skręta. Piętnaście minut później wszyscy trzej są na haju, siedzą obok mnie i zaśmiewają się. To pierwsza chwila odprężenia, i pozwalam na przedłużenie się przerwy.
Zadają nam pytania, Jacky'emu i mnie, na temat Afryki, miejsc, do których jedziemy, i na temat pustyni. Nie mają o tym pojęcia. Wyjechali nie wiedząc, dokąd jadą. Jeszcze jeden punkt dla nich.
Albana zabrał się wreszcie do pracy. Moje ostrzeżenie i moja ciągła obecność spowodowały, że znalazł właściwą drogę.
Nie odstępuje teraz Europejczyków i stara się pracować z nimi przy załadunku raczej niż przy blacharce z innymi Afrykanami.
Wallid pracuje swoim stałym rytmem, powoli, ale bez przerw. Z całego zespołu on najlepiej zna się na ciężarówkach. Zajmuje się blacharką, przeglądami, sprawdzaniem kół i wszystkimi małymi śrubkami, które trzeba dokręcić. Na ogół pracuje sam, a od wczorajszej sprzeczki jest obrażony.
Tego ranka wszyscy zostali wezwani do załadunku i zamocowania jednego z peugeotów 504.
Praca przebiegała wśród zwykłych wrzasków i metalicznych uderzeń, kiedy nagle nastąpiła zmiana. Okrzyki przeradzają się w wyzwiska.
Pokonując swoje osłabienie natychmiast przybiegam na miejsce wypadków. Wallid, z lewarkiem w ręku, stoi w postawie obronnej. Przed nim, przestępując z nogi na nogę, Indianin z wściekłą miną trzyma nóż skierowany w stronę jego brzucha. To nie żarty, załatwi go.
– Nie wygłupiaj się.
Nie zdążyłem interweniować, bo rzucił się między nich Capone, rozkładając ręce.
– Mówię ci, przestań.
Jos, który przybiegł z głębi hangaru po pierwszych krzykach, z biegu rzuca się na Indianina i opasuje go rękami, wytrącając mu nóż z dłoni. Dwie sekundy ciszy, po czym uspokojony już Indianin uwalnia się od uścisku Josa skinieniem głowy, podnosi broń i bez słowa powraca do roboty.