Jest zadowolony. Już od dawna obiecuję, że przywiozę mu samochód. Zapewnia mnie, że nie ma problemu. Powtarzam mu, że ma działać łagodnie.
– Obiecuję, przysięgam, bądź spokojny.
Mam być spokojny z tą chlubą malijskiej armii! Odbywa służbę w Tessalicie, w środku pustyni, za karę, a żeby zostać ukaranym w Mali, trzeba naprawdę na to zasłużyć. Ale sojuszników się nie wybiera. Jestem przynajmniej pewien jednego. Faceci z Grenoble nie pojadą dalej.
Mamy akurat tyle czasu, ile trzeba, żeby wrócić do Bordż-Moktar. Pędzę po wyboistym szlaku i wielokrotnie walimy głowami o sufit. Po trzydziestu kilometrach jesteśmy już na płaskim podłożu i teraz naprawdę przyśpieszam. Jak wszyscy tutaj, celnicy wstają wcześnie, żeby skorzystać z porannego chłodu. Niebo już jaśnieje, kiedy dojeżdżamy w pobliże Bordż-Moktar, w samą porę.
Ponownie objeżdżam wioskę i staję koło ciężarówek.
Teraz mam czas. Chcę tylko jednego, spać.
Mogłem pospać dłużej, ale przychodzą zawracać mi dupę.
– Charlie, kawaaaaa! Mam dla ciebie trzy dziewczynki! To Capone z jego kawałami. Żeby sprawić mu przyjemność, udaję zainteresowanie. Nie ruszając się z pryczy pytam:
– Fajne czy balerony o niskim zawieszeniu?
– Ooch, może jest trochę niskie.
Cholerny Capone. Powinien podwyższyć nieco poziom swoich kawałów. Przez chwilę wyobrażam sobie, jak mógłby w rzeczywistości przedstawiać się widok trzech dziewczyn na pustyni, przy stopniach mojej ciężarówki. Byłoby to niezłe. Capone powtarza się.
– Chcą się z tobą widzieć.
– Dobra, Capone, robisz się nudny.
– Nie on jeden zresztą.
Do cholery! Naprawdę odpowiedział mi kobiecy głos, i to po francusku. Wkładam szlafrok, zeskakuję z pryczy. Otwieram drzwi: to nie kawał.
Rzeczywiście stoją na dole trzy dziewczyny, znieruchomiałe w milczącej dezaprobacie. Patrzę na nie i już żałuję, że zszedłem z pryczy. Jedna z nich jest jako tako znośna, trochę tłustawa. Pozostałe to balerony o niskim zawieszeniu: gruba turystka model popularny, zaczerwieniona i mała, oraz mała brunetka, wysuszona i brzydka.
Już mnie nienawidzą i zabijają wzrokiem. Mój dobry humor prysł.
– Czego chcecie?
Mały pudel odpowiada kwaśno.
– Przede wszystkim trochę szacunku.
I zaczyna się feministyczna tyrada, rządy mężczyzn się skończyły, kobiety mają dość traktowania jak przedmioty, nie na darmo całe życie walczyła o zniesienie męskich przywilejów i pustynia nie jest miejscem, gdzie pozwoli się w ten sposób traktować. Co ja takiego zrobiłem? Z dobrego serca trochę żartuję, a traktuje się mnie jak ostatnią świnię.
Podczas tej gadki schodzę po stopniach i idę na tył wozu, żeby się odlać. Idzie za mną wydzierając się, całkowicie pochłonięta treścią swego przemówienia. Będę mógł wreszcie spokojnie się wysiusiać czy nie? Zdaje sobie sprawę, co właśnie robię, i wycofuje się zaszokowana, nadal wydając swoje piskliwe dźwięki.
Wyzwolenie kobiet i wszystkie te rzeczy bardzo popieram. Gdyby tylko zechciały nie krzyczeć za każdym razem, kiedy do mnie mówią, i obrażać mnie pod pretekstem, że mówią do mężczyzny. Nie widzę nic złego w tym, że bronią swoich praw i swojej osobowości. Chętnie przyznam im swobodę myśli, ale mnie interesuje ich dupa.
Zauważyłem, że najbardziej wsiadają na człowieka te najbrzydsze, bo na nie nikt nie wsiada. Nienawidzą mężczyzn, bo nigdy żadnego nie mają. Właśnie mam przed sobą taki egzemplarz.
– No dobra, nie obudziłyście mnie, żeby zawracać mi dupę waszymi pretensjami. Czego chcecie?
– Mamy kłopot z amortyzatorem w naszym samochodzie, trzeba by go załadować na ciężarówkę. To dla nas jedyna możliwość wyjazdu stąd. Pan…
– Nie. Nie mogę.
– Ale…
– Niemożliwe.
To się tej małej nie podoba. Któregoś dnia odkryła, że myśli, i od tej pory zupełnie straciła głowę. Jeśli naprawdę czegoś nie lubi, to właśnie chamów w moim stylu. Przynajmniej tak o mnie myśli. Więc specjalnie jeszcze sobie dodaję:
– To niemożliwe, bo nie chcę żadnych samic w moich konwojach. Nie chcę, żeby jakieś dupy odwracały uwagę moich ludzi.
Zatyka ją. Jacky i Capone słaniają się ze śmiechu. Nie powinna była zaczynać. Skoro traktuje mnie jak wroga swojej rasy, ja robię to samo.
– No już, zjeżdżajcie. Nie jesteście nawet ładne.
– Świnia.
Wybucham paskudnym śmiechem.
– Zamknij się. Capone, zabierz to stąd.
Odwracają się wszystkie trzy i wracają do swego samochodu, żółtego citroena 2CV, zaparkowanego nieco dalej. Po drodze pudel odwraca się, by posłać mi jeszcze ostatnie nienawistne spojrzenie. Czekałem na to, i kiedy odwraca się do mnie, mam już rękę wyciągniętą do przodu ze sterczącym do góry palcem środkowym, w ostatnim pozdrowieniu.
Jak im wytłumaczyć, że nie z czystej złośliwości odesłałem je do diabła. Nie mogę przyjąć ich do zespołu mężczyzn. Kobiety mają tę właściwość, że ogłupiają. Gdybym je przyjął, wszyscy moi faceci zaczęliby prześcigać się w ukłonach, mając nadzieję, że uda się im którąś przerżnąć. Nie ma nic głupszego niż facet w pozycji psa, i to mnie denerwuje. Skoro już reguluję rachunki, postanawiam wysadzić turystów zabranych w Adrarze. Przez te trzy dni ciągle tylko skarżyli się, i na ogół znikają, kiedy potrzebujemy ich pomocy. Tak czy inaczej, będą bezpieczniejsi tutaj niż jadąc dalej w moim konwoju.
Jacky nie zgadza się, żebym sam ich spędził z ich grzędy. Woli to załatwić po swojemu. Pozwalam mu działać i zamawiam u Capone'a kolejną kawę, żeby spokojnie zjeść śniadanie. Nic z tego, zaledwie zdążył przynieść parujący dzbanek, kiedy nadchodzą pasażerowie.
– Nie możecie nas zostawić pośrodku pustyni.
Najgrubszy, ten, który dostał kamieniem, trzyma się ostrożnie z tyłu. Mały blondynek płacze. Po policzkach ciekną mu łzy. Co ja dziś takiego zrobiłem, żeby na to wszystko zasłużyć?
– Tutaj jest wioska, kretyni. Za parę dni będzie ktoś przejeżdżał i będziecie mogli dokończyć podróż na jego wozie. Jacky już wam powiedział, żebyście się wynosili, i ja wam mówię to samo. Nie zawracajcie mi głowy, spadajcie.
Rzecznik waha się. Patrzy na mnie, rozumie i odchodzi pociągając za sobą pozostałych.
Kawa ostygła.
Zrzucamy z naczepy Albany cztery owce, które padły w czasie jazdy. Wybieram pięć innych na obiad. Dobre żarcie na nowo pogodzi mnie z życiem. Wokół ciężarówek zbierają się dzieciaki Tamacheków. Niektóre przychodzą powiedzieć dzień dobry i prosić o prezent. Pod kierownictwem Wallida moi ludzie rozdzielają puszki z mlekiem i długopisy. Tutejsze dzieci zawsze proszą o długopisy. Wyglądają coraz mizerniej, a na oczach siadają im muchy. Capone jest wzruszony i cały ranek spędza na rozdawaniu darów.
Wreszcie siadamy przy stole zaimprowizowanym wokół ogniska. Pomocnicy dostają swoją część. Dzieciaki zbliżają się i każę im rozdać wszystko, co zostało.
Chotard, który rano wyjechał z plikiem paszportów moich ludzi i pomocników, wraca z zaproszonym gościem.
To jeden z tutejszych policjantów. Prosiłem go parę razy o przysługę i zawsze wszystko załatwił bez gadania. Dziś on ma do mnie sprawę.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
Przełyka kawałek baraniny. To młody facet, w zawoju. Na południu algierscy funkcjonariusze nie noszą munduru. Jest na to za gorąco.
– Utknęły tu trzy kobiety. Chciałbym, żebyś je zabrał. Mógłbyś załadować ich samochód na jedną z twoich naczep.
– Nie. Poproś mnie o co zechcesz, ale nie o to!
– Charlie. Nie możesz mi odmówić. Znoszę je już od pięciu dni, zwłaszcza tę małą czarną. Charlie, znamy się od trzech lat, jesteś moim przyjacielem, musisz mi pomóc. Nigdy o nic cię nie prosiłem.
– Aż tak dają popalić?
Spojrzenie, które wznosi do nieba, mówi więcej niż jakakolwiek opowieść. Żeby zagubiony na pustyni Algierczyk chciał pozbyć się trzech kobiet, muszą to być wyjątkowe zdziry. Ale nie zrozumiałby, gdybym odmówił mu teraz pomocy, podczas gdy on zawsze załatwiał dla mnie sprawy. Jestem zmuszony się zgodzić.
Dlaczego ten facet musi przychodzić tu psuć mi obiad? Jacky też wstaje i opuszczamy towarzystwo. Było nam dobrze, jedliśmy sobie spokojnie baraninę, było przyjemnie ciepło. Mieliśmy spokój. Zawsze coś musi wszystko popsuć.
Medytując nad niesprawiedliwościami tego życia, idziemy przed siebie w milczeniu.
W ten sposób zbliżamy się do żółtego 2CV tych trzech wysuszonych na słońcu pizd, które, jestem tego pewien, zaraz wlezą nam na głowę.
Nie mam ochoty z nimi gadać. W milczeniu przyglądamy się, jak jedzą jakąś mało apetyczną breję. Są zażenowane. Zwłaszcza pudel zerka na nas spod oka, zawsze gotów do walki, i ona też łamie się pierwsza.
– Czego chcecie?
Robimy sobie skręta, nadal milcząc, i zapalamy. One zastanawiają się, po co tutaj przyszliśmy.
– Zróbcie mi kawy.
Zaskoczenie. Pudel nie znajduje żadnej repliki. Czerwona przyrządza kawę. Wyciągam wygodnie nogi i dorzucam:
– Lubię mocną.
Jest kawa. Wypijam i dziękuję. Są zdezorientowane. Jedyna rzecz, jaką zrozumiały, to to, że nie należy mi się naprzykrzać.
– Zabiorę was.
Podnoszę rękę, żeby uciszyć potok podziękowań. Jeszcze nie skończyłem.
– Robię to wbrew sobie. Tamten gość ma już dosyć patrzenia na wasze mordy i nie może już was znieść. Jestem mu winien przysługę. Oddaję mu ją. To wszystko.