Doceniam nienawistne spojrzenie, jakie posyła mi pudel. To jedna z przyjemności tego życia, wzbudzać nienawiść.
– Ale nie życzę sobie, żebyście spały z moimi ludźmi.
Pomimo dezaprobaty trzech tłustych, mówię dalej.
– Jesteście brzydkie, ale moi ludzie są na pustyni od kilku tygodni. To nadaje wartość waszym dupom. Macie władzę. Zrozumcie to i nie wykorzystujcie jej. Zostawcie moich ludzi w spokoju. Jasne?
Żadnej odpowiedzi, chyba nikt nigdy do nich tak nie mówił. Po tym ostrzeżeniu możemy przejść do spraw towarzyskich.
– To jest Jacky, a ja jestem Charlie.
Brunetka reaguje pierwsza. Nazywa się Yannick. Pudel nazywa się Domi, jest pielęgniarką. Zapomniałem imienia zaczerwienionej, kiedy tylko się przedstawiła. Mówię do Yannick, że będzie jechać ze mną. Jacky krzywi się, bo wybrałem najbardziej znośną. Każę im ładować rzeczy od razu i zabieram Yannick.
Po drodze pyta mnie, dlaczego ma jechać ze mną. Odpowiadam jej, że z całej trójki jest najmniej brzydka, i że w związku z tym jest normalne, że pojedzie ze mną.
Teraz trzeba zająć się pojazdem tych pań. Cały zespół zostaje zmobilizowany do załadunku 2CV na okrytą platformę. Stojąc na uboczu dziewczyny przyglądają się całej operacji. Trzydziestu pomocników wybranych spośród najsilniejszych przepchnęło samochód w pobliże platformy. Dwudziestu łapie go teraz ze wszystkich stron, natężają się i jednym ruchem podnoszą do góry. Pozostali wślizgują się pod spód, prostują i ostatecznie podnoszą wóz na wysokość platformy. Delikatnie stawiają na niej przednie koła, po czym równie delikatnie, wspaniałym pchnięciem ramion, dosłownie wyrzucają wóz do przodu i 2CV spokojnie wjeżdża przodem pod stojący dalej ciągnik i zaklinowuje się tam, wśród głośnego zgrzytu blach. Opasujemy go jeszcze kablem i oto wóz jest zamocowany i gotów do drogi.
Pudel posuwa się do tego, że przychodzi do mnie skarżyć się, że "urwano" błotnik jej samochodu. Posyłam ją do diabła.
Wieczorem po kolacji ostrzegam moich ludzi, by trzymali się z dala od dziewczyn. Wallid jest rozczarowany. Szybko wrócił mu apetyt na turystki po przygodzie, jaką miał z dziewczyną z Luksemburga w czasie mojej pierwszej podróży.
Jeden Samuel Grapowitz nie słucha mojego ostrzeżenia. Jest już w towarzystwie trzech samiczek i ostro smali do nich cholewki. Jutro przy pierwszej okazji zajmę się nim. Mam już nawet pewien pomysł.
Wieczór mija w spokoju. Moi ludzie są rozluźnieni. Wszyscy już przybrali pustynny wygląd. Głowy piratów, źle ogoleni, spaleni słońcem i pokryci pyłem. Proponuję pójście ze mną na herbatę do pomocników i większość idzie.
Kara siedzi przykucnięty przed ogniskiem, obok inni w tej samej pozycji, kolana zgięte, ręce zwisające ponad kolanami. Pytam, czy możemy się przyłączyć, i jest zachwycony.
Ahmed sprowadził innych pomocników i teraz herbata gotuje się na kilku ogniskach. Moje dzisiejsze odwiedziny mają określony cel, ale cierpliwie czekam.
Wiem, że sami zaczną o tym mówić.
Tamachekowie rozmawiają między sobą, po czym Kara zwraca się do mnie.
– Szefie…
Uśmiechy, pomocnicy kiwają się i śmieją się.
– Szefie, dziewczyny to turystki?
W Afryce to coś nowego, to pojawienie się turystów. Znają to słowo, nazwę tego nowego plemienia, ale nic to dla nich nie znaczy. Jak im wytłumaczyć? Jechać zobaczyć coś nowego, podróżować dla przyjemności, to pojęcia zbyt skomplikowane dla tutejszych ludzi. To bardzo prości ludzie. Znają tylko swoją okolicę. Dlatego właśnie zresztą wierzą we wszystko, co im mówię, i wykorzystuję to.
Wszyscy przybliżyli się, z uśmiechami na ustach. Oczy im błyszczą. U Murzynów widać zresztą głównie to. Wielkie oczy i zęby.
– Te dziewczyny, to niedobre.
– Niedobre.
Wszyscy potrząsają głowami. Uśmiechy poznikały. To niedobrze. Moje dwa czarnuchy też podeszły bliżej. Nadal mają na głowach swoje czapki, na których metalowe cyfry błyszczą w świetle ognia.
– Te dziewczyny są nic niewarte.
Wszyscy czekają teraz na wyjaśnienia. Nie mają pojęcia o kobiecie europejskiej. Ich własne albo chodzą z zasłoniętą twarzą, albo wycięto im łechtaczki, żeby nie zawracały głowy. Miłość po europejsku to dla nich abstrakcja. Oni rżną raz, szybko, na sucho, żeby zapewnić sobie potomstwo, to wszystko. W dodatku są szalenie pruderyjni. Nawet nie próbują dotknąć tego czegoś, co kobiety mają między nogami. Nie chcą wiedzieć, jak to wygląda. W tej sytuacji tłumaczę im posługując się gestami.
– Te dziewczyny…
Pokazuję: trzy. I wskazuję na miejsce, gdzie poszły spać.
– Te dziewczyny liżą sobie cipy.
– Liżą czipy?
– Nie. Wiecie, co to pochwa? Co kobiety mają tutaj?
Pokazuję między nogami.
– Pochwa. Rozumiecie?
Kiwają głowami. Rysy mają napięte, oczy utkwione we mnie, twarze lśnią im w świetle płomieni.
Samuel Grapowitz wysuwa język i rusza nim, jakby coś lizał.
– One sobie… no… językiem, rozumiecie?
Cofają się nieco. Tłumaczą sobie coś w swoich dialektach. Patrzą jeden na drugiego. Nic nie rozumieją. Oni sami starają się nawet nie dotykać. Ustne pieszczoty to coś okropnego, coś absolutnie zabronionego. A w dodatku między kobietami!
– Kobiety, szefie? Kobiety razem?
– Tak. U nas, w naszym kraju, to się nazywa lesbijki.
– Lesbijki. Tak, szefie.
Moi ludzie zaczynają się uśmiechać, rozumieją, o co mi chodzi. Capone zdecydowanym ruchem potakuje głową i potwierdza na użytek Albany i moich dwóch czarnuchów, powtarzając moje gesty:
– Liżą sobie cipy, chłopie.
Pomocnicy są zaskoczeni i przerażeni.
– I czekaj, jeszcze nie wiesz najgorszego. – Znów podchodzą bliżej i słuchają.
– Tu, między nogami, wiecie co mają?
Nie. Nie wiedzą.
– Mają w pochwie zęby. W dziurze, zęby. – Pokazuję zęby i miejsce, w którym są.
– Jeśli jakiś facet spróbuje…
Wysuwam dłoń poziomo w powietrzu i uderzam w nią kantem drugiej jak nożem gilotyny.
– Klak!
Jacky podchwytuje tę myśl. Robi ten sam gest rękami i krzyczy:
– Klak!
Pomocnicy jak jeden mąż odskakują do tym, przerażeni. Krzyczą coś w swoim dialekcie, instynktownie zasłaniają się. Jacky krzyczy dalej.
– Klak! Klak!
Postępuje do przodu, a pomocnicy cofają się w panice.
Teraz włącza się Capone:
– Tak, chłopaki, jedno machnięcie zębami i klak! Koniec!
Teraz Jacky:
– Zęby są ostre, spiczaste, obcinają za pierwszym razem. Klak!
Capone:
– Ale mają kły! Klak!
Samuel Grapowitz uśmiecha się ukradkiem. Na jego oczach znika cała konkurencja, ma nadzieję, że sam zostanie w szrankach i uwiedzie wszystkie dziewczyny.
Ludzie powoli uspokajają się. Pomocnicy rozmawiają między sobą. Albana czuje, że nadeszła jego pora. Ostatnio zrobił się bardzo dyskretny, cichy, ale teraz ma okazję pochwalić się swoją wiedzą. Wstaje, przybiera ważną minę i uczonym tonem oświadcza, że mamy rację. Byt w Europie, widział, i to, co powiedziałem, to prawda. Ahmed wskazuje na niego palcem.
– Ty, Albana? Klak! Klak?
– Nie, widziałem to na filmach. Ja w Europie chodziłem do kina. Widziałem filmy.
I rozpoczyna tyradę po arabsku. Pozostali z powagą słuchają, zwłaszcza Tamachekowie. Opowiada im zapewne o religii, o nieczystych kobietach i takie rzeczy.
Po tym przedstawieniu jestem spokojny. Sami zrobią wszystko, żeby trzymać się z dala od dziewczyn. Pozostaje jeszcze Samuel Grapowitz. Trudno jest koledze zabronić się rżnąć, zwłaszcza Samuelowi Grapowitzowi, po piętnastu dniach na pustyni. Zrobię mu mały kawał, i sama myśl o tym pozwala mi zasnąć z uśmiechem na ustach.
Następnego dnia, kiedy nadchodzi pora wyruszenia do Tessalitu, Kara z trudem decyduje się wsiąść do kabiny. Yannick, nasza mała klakklak, przeraża go.
Bruneteczka osiadła między mną a Karą. Kątem oka popatruje na tego olbrzyma ubranego na niebiesko, który wszystko robi, żeby jej nie dotknąć, i widać, że jest nim zainteresowana. Próbowała nawiązać ze mną rozmowę, ale postanowiłem ją ignorować. Skoro żądam od moich ludzi, żeby nie dotykali, nie mogę teraz dać im złego przykładu. Szkoda. Dziś rano, kiedy wsiadała, powiedziałem jej tylko:
– Jak mówiłaś, że się nazywasz?
– Yannick.
Robi przy tym uroczą minkę.
– A tak, Yannick. Wsiadaj.
I dalej prowadzę w milczeniu. Mimo wszystko przybrałem korzystną pozycję w stylu "szef konwoju". Ramiona proste, łokieć w oknie, spojrzenie skierowane w dal, jak w kinie. Od czasu do czasu lekkie napięcie mięśni, żeby dopełnić wrażenia, i… po prostu mam ją gdzieś. Będę ją ignorował. Nie interesuje mnie.
Widzisz, mała, jak cię ignoruję.
Miałem zamiar przejechać sto sześćdziesiąt kilometrów do Tessalitu jednym ciągiem, ale po drodze czekają na mnie interesy. Trzech ludzi w bubu, stojących koło peugeota 404 z plandeką, daje mi wielkie znaki ręką. To kupiec z San, małego, malijskiego miasta, jeden z moich dobrych klientów.
Przyjechał z południa, żeby się ze mną zobaczyć. Telegraf buszu raz jeszcze zadziałał. Wie, że nadjeżdżam, i chce pierwszy stanąć do negocjacji. Szybkość przekazywania informacji w krajach Trzeciego Świata zawsze będzie dla mnie tajemnicą.
Pocałunki, poklepywanie.
– Cześć, hadżi.
– Ualaj, Charlie, cieszę się, że cię widzę.
Badu Traure jest młody, ma około trzydziestki. To wysoki Murzyn w obowiązkowym niebieskim bubu. Ciemne okulary, złoty sygnet i zegarek to nieodłączne atrybuty bogactwa.