Spotkanie trzeciego jest niespodzianką. To Ciastkarz, facet, którego wystawiłem do wiatru i któremu wyjąłem cały szmal trzy lata temu, z Miguelem.
Ależ to było dawno!
Nie jest zachwycony widząc mnie, ale nie jest to też dla niego niespodzianka, bo mówiono mu już o mnie. Mimo wszystko wielkość mojego konwoju robi na nim wrażenie. Sygneciarz rozpływa się w komplementach.
Za plecami Ciastkarza tłumaczy mi obficie gestykulując to, co już dawno zrozumiałem: Ciastkarz to jeleń. Podczas gdy tak się rzuca, stojący z tyłu jak zwykle z kamienną twarzą Fred jednym mrugnięciem oka przekazuje mi drugi aspekt tej sprawy. Jeśli Sygneciarz sądzi, że w całej tej historii jest tylko jeden jeleń, będzie okrutnie rozczarowany.
Fred nie zmienił się. Za okularami intelektualisty ukrywa się bezlitosny pirat, naciągający każdego frajera, jaki mu się nawinie. Jako zawodowiec nie może nie mieć się przede mną na baczności, choć nie ma żadnego powodu. Ich pobyt nie trwa długo i odjeżdżają do Gao.
Konwój wjeżdża na teren Czarnej Afryki. Wyjechaliśmy już z pustyni. Piasek porośnięty jest teraz drzewami, karłowatymi i wysuszonymi, ale jednak zielonymi.
Jesteśmy w drodze od pięćdziesięciu trzech dni, trwa to o wiele dłużej niż zwykle. Ciężarówki zmieniły wygląd. Wszystkie odsłonięte powierzchnie pokryte są skorupą suchego piasku. Opony, łyse już w momencie wyjazdu, są miejscami poszarpane. Przednie szyby są matowe. Niektóre wozy zdradzają objawy mechanicznego zmęczenia. Będę musiał się ich pozbyć w pierwszej kolejności.
Ale zmęczony jest nie tylko materiał.
Ludzie również mają dość. Kiedy konwój ustawił się już na parkingu wielkiego hotelu Atlantide w Gao, polecam Josowi, by zorganizował warty, żeby nie dopuszczać ciekawskich zbyt blisko, po czym zarządzam ogólny odpoczynek.
W sali hotelowego baru rozpoczyna się dzień rozrywki i zabawy. Miejska elektrownia nie działa i lodówki nie chłodzą. Zdobywamy jednak lód. Anyżówka to jedyny zimny napój, jaki możemy znaleźć. Wszyscy z rozkoszą rzucają się na nią. Siadam z Jackym i Chotardem, który karmi mlekiem małego feneka, kupionego w Tabankort kilka dni temu. Na pierwszy rzut oka zwierzę przypomina feneka: cztery łapy, ogon i uszy.
– Jacky, jesteś pewny, że to naprawdę fenek?
– Jasne, że jestem pewien!
– W takim razie dlaczego jest taki ohydny i śmierdzi jak kozioł?
– Zazdrość z ciebie wyłazi. Poczekaj, aż trochę podrośnie, i jak się go umyje i wyszczotkuje, zobaczysz, że będzie wyglądał wspaniale.
Bez przerwy podchodzą do nas różni notable i hadżiowie, którzy chcą rozmawiać o interesach. Umawiam ich na nastepnyy dzień, na ósmą.
Są punktualni. Niektórzy są nawet na miejscu o ósmej rano. Inni łażą po hotelu oczekując na okazję rozmowy ze mną.
Handel ten jest korzystny i niezwykle łatwy. Handlarze i przewoźnicy mogą kupować na miejscowym rynku wyłącznie nowe ciężarówki, które kosztują bardzo drogo. Ja przywożę im pojazdy za pół ceny. Wyrywają je sobie, chociaż obecnie rynek nie jest już tak dobry, jak na początku.
Przyjmuję klientów w moim pokoju i powtarza się ciągle ten sam scenariusz. Chotard zajmuje się targowaniem, z dokładnością do dziesięciu lub dwudziestu tysięcy franków mniej lub więcej.
Szybko pozbywam się tych, którzy przychodzą udawać kupców dla samej przyjemności pogadania, co jest częstym przypadkiem, a także tych, których wstępne propozycje nie mieszczą się w ramach uznanych przeze mnie za rozsądne. Przed moimi drzwiami tłoczą się dwa rodzaje poważnych klientów: przewoźnicy, poszukujący ciężarówek, i kupcy pragnący nabyć pojazdy, części do nich bądź jedno i drugie. Zamierzają albo używać ciężarówkę dla własnych potrzeb, albo też przeznaczyć ją do dalszej odprzedaży. Tak jak przypuszczałem, pierwsza transakcja, jaką zawieram, to sprzedaż pięćdziesięciu tysięcy litrów oleju napędowego. Otrzymuję za nie czterokrotną cenę z powodu braków rynkowych, o których trzeba powiedzieć, że nieźle mi służą. Opony znikają stosami. Stanowią w Afryce rzadki towar, który sprzedaje się doskonale. Niekiedy służą nawet jako środek płatniczy w drobnych interesach. Części mechanicznych nie sprzedaję na sztuki. Są do wzięcia całymi partiami. Po dwóch dniach nie zostaje już nic.
Załatwiłem też sprawę hadżiego z Reggane, który przyjechał tu zarejstrować swoją ciężarówkę. Handlarz Bau Traure, który w tym czasie przebywał w no man's land, odwiedza mnie ponownie i wyrównujemy rachunki. W wyniku tego spotkania sprzedaję dwie ciężarówki i trzy spośród ciągników przewożonych na naczepach.
Trudne są te dni negocjacji. Całe szczęście, że jest ze mną Chotard w roli kozła ofiarnego i że korzystam z pomocy Jacky'ego, który spędza ze mną gros czasu. Jedyną wadą jego odwiedzin jest to, że przynosi ze sobą swego rzekomego feneka. Pomimo powtarzanych kąpieli zwierzę uparcie śmierdzi coraz bardziej.
– To nie może być fenek.
– Ależ jest, zapewniam cię.
– W takim razie to jakaś rasa śmierdzących feneków.
Czwartego dnia robimy rachunki.
– Chotard, ile mamy?
Rzuca się na kalkulator. Płacą nam we frankach malijskich, frankach CFA i frankach francuskich, a Chotard przelicza na dolary.
– Mamy dwieście czterdzieści tysięcy dolarów.
Niezła suma. Na częściach mamy dobre przebicie, W sumie sprzedaliśmy sześć ciężarówek na trzynaście, wliczając w to wóz gości z Grenoble, trzy spośród czterech ciągników, i zostały nam już tylko trzy peugeoty 504. Mam wielu potencjalnych klientów na pozostałe ciężarówki, w Mopti i w Segou, są to praktycznie pewne zamówienia, które ostatecznie zaokrąglają nasze obroty.
Tego samego wieczoru świętuję ten sukces z Jackym idąc z wizytą do domu kurtyzan, gdzie zwykle zajmują się nami jasnoskóre Mauretanki, do których należy przybytek.
Mam w tym burdelu faworytę. To bardzo jasna Metyska, moja jednoręka. Nie do uwierzenia, ile potrafi zdziałać jedną ręką.
Rozkoszuję się chwilą intymności z dwiema specjalistkami, kiedy do naszego pokoju wprowadzają małą dziewczynkę.
Jest bardzo młoda, nie ma nawet zawiązków piersi. Moim pierwszym odruchem jest ją odesłać, ale kiedy przyłącza się do zabiegów moich towarzyszek, drugi odruch każe mi ją przerżnąć. W końcu nie trzeba przesadzać.
W ten sposób w Afryce osiągam dwa bieguny mego życia seksualnego. Najmłodszą właśnie miałem. Dokonałem inseminacji najstarszej na Wyspach Kanaryjskich, kiedy poznałem Jacky'ego. Była to angielska lady, przyznająca się do siedemdziesięciu pięciu lat, a wyglądająca na osiemdziesiąt. Wychodząc z założenia, że wszystkiego w życiu trzeba zakosztować, odważnie poszedłem na front. Porzuciłem ten relikt epoki wiktoriańskiej w stanie omdlenia będąc o krok od nekrofilii.
Pozbyłem się większości pomocników. Zatrzymałem przy sobie tylko kilkunastu Tamacheków, w tym Karę i Ahmeda. W pierwszej kolejności odesłałem Bambarów i Fulbejów. Murzyni to dobrzy pracownicy, ale Tamachekowie to dla mnie teraz część rodziny. Odchodzący kolejno podchodzili do mnie i każdemu dawałem, co mu się należało. Wielu odjechało jeszcze tego samego wieczoru lub nazajutrz rano, ciężarówkami ciągnącymi na północ.
Moi ludzie robią z hotelu burdel. Parking za budynkiem zamieniony został w wioskę. Ludność Gao, która nigdy nie ma nic innego do roboty jak tylko oglądać nadarzające się widowiska, tłumnie ściąga obejrzeć, utrzymywana z dala od parkingu przez naszych wartowników. Pomiędzy ciężarówkami płoną ogniska. Murzynki w różnym wieku i różnej tuszy gotują, piorą i od czasu do czasu są wciągane do kabin.
Można również znaleźć moich ludzi w barze. Cztery wentylatory pod sufitem stanowią jedyne źródło chłodu w Gao, o ile działa elektrownia. Oparci o ladę lub rozwaleni w plastikowych fotelach ci krzykacze prześcigają się w przechwałkach.
Capone zapewnia, że przerżnął najgrubszą. Samuel Grapowitz nalega, by uznano go za zwycięzcę pod względem ilości, w czym popiera go jego przyjaciel Wallid, skromnie zadowalający się tylko drugim miejscem. Po serii orgii, które dzielił,ze wszystkimi, Indianin przeżywa kryzys moralny i mówi tylko o swojej żonie. Jos trzyma się na uboczu, bo bolą go zęby. Poradziłem mu, by wezwał na pomoc miejscowego dentystę.
Ten praktykuje na ulicy i przychodzi na wezwanie do domu. Jego narzędzia mieszczą się w małej drewnianej skrzynce. Składają się na nie nóż, kombinerki i obcęgi oraz mała puszka po konserwach na pieniądze. Dentysta to mały bardzo wysuszony Murzyn. Zapewne w ciągu dnia przeprowadził jakąś operację, bo widać plamy krwi na jego szortach i na koszuli.
Jos pociąga potężny łyk whisky.
Bierze butelkę ze sobą i siada pod lampą, pośrodku sali barowej. Pozostali otaczają go kręgiem.
Ponieważ jest zbyt mały w porównaniu z metrem dziewięćdziesiąt Josa, dentysta usiadł mu w końcu na kolanach, by móc dosięgnąć jego ust. Pacjent, jak zwykle spokojny, nie odzywa się, dookoła za to gwarno od komentarzy i śmiechów.
Od czasu do czasu, kiedy karzeł przerywa tortury, Jos pociąga kolejny łyk whisky. Tamten z powrotem włazi mu na kolana i kontynuuje natarcie. Z otwartych ust cieknie strużka krwi i dochodzi obrzydliwy chlupot. Kombinerki pracują. Publiczność zaśmiewa się.
– Dalej, teraz będziesz go miał, ciągnij.
Ale nic z tego. Po upływie czterdziestu minut publiczność zaczyna mieć dość. Niektórzy powrócili już do baru, kiedy dentysta unosi w powietrze ogromny trzonowy ząb, krwawe trofeum w uchwycie kombinerek. Karzeł wygląda na bardzo dumnego z siebie. Nikt nie klaszcze.