– Oj, mamo, na co te teremedie… – zniecierpliwił się Kaźmierz, niczym kapitan okrętu, którego załoga zaczyna się buntować.
– Taż nie ja to wymyślił, tylko Stalin z Rooseveltem…
– Trzeba mi było Kacpra się trzymać i w tamtej ziemi zostać – Leonia patrzyła w prostokąt obcego nieba, widoczny w drzwiach wagonu.
– A teraz gdzie my się z nim najdziem, jak tu i niebo inne?
– Tu i tak raj dla nas – mruknął Kaźmierz, szukając jakiegoś pocieszenia dla matki.
– Bo za miedzą tego łapciucha Kargula nie będzie! Przez to jedno wojna dla nas wygrana! A po tej wędrówce ludów wszyscy my i tak na najlepsze niebo zasłużyli. Chciał pocieszyć rodzinę, jakąś nadzieję na życie doczesne i wieczne w niej obudzić, ale Marynia tylko jedno miała w głowie: żeby w „tiepłuszce” nie rodzić, bo to ani dom, ani stajnia, choć żłóbek był, bo kobyła żreć musiała.
– Ot tobie na! – sarknął Kaźmierz – A o stajence w Betlejem słyszała? Nim Marynia zdążyła odpowiedzieć, pierwszy wyrwał się Witia, -Nad Betlejem inna gwiazda świeciła, nie ta czerwona, pięcioramienna.
– I trzej królowie nie zajdą, co najwyżej milicjanty po spirt – poparła Witię matka. Wyciągnęła rękę do męża, przyzywając go do swego posłania. Przysiadł Kaźmierz na sienniku, a wówczas usłyszał szept Maryni, który brzmiał jak ostatnia wola:
– Kaźmierz, taż musi być koniec tej mitręgi. Tam ziemia nasza, gdzie cień nasz padnie. Jak tylko pociąg stanie – odczepiamy.
– Aj, Mania, taż jak nam tu żyć, jak wokoło wszystko po niemiecku napisane? I wtedy właśnie coś szarpnęło wagonem, aż się Kaźmierz o sterczący brzuch Maryni zaparł. Pociąg stanął wśród bezmiaru pól. Parowóz buchał parą. Kaźmierz wyskoczył z wagonu. W przekrzywionej maciejówce z pękniętym daszkiem, w kraciastej kamizeli i wpuszczonych w pomarszczone cholewy cajgowych portkach wkroczył w sucho szeleszczący łan zboża. Przejrzałe kłosy, wysypawszy ziarno, zwisły smętnie ku ziemi. Oset wysoki jak pszenica, siał biały puch prosto w jego twarz. Westchnął Kaźmierz nad zmarnowanym chlebem. Popatrzył na wagony, przystrojone biało-czerwonymi flagami, popstrzone wapnem wymalowanymi napisami, sławiącymi powrót Polski na prastare ziemie słowiańskie. Nie wiedział, ani gdzie jest, ani dokąd właściwie chce dotrzeć. I wtedy nagle usłyszał krzyk syna.
– Są nasi! Tato! Nasi są! Witia wdrapał się na dach budki ostatniego wagonu niczym na maszt okrętu i stał tam, wskazując coś ręką. Kaźmierz jak podcięty batem przeskoczył rów i wdrapał się po żelaznych schodkach, wytykając głowę ponad budkę. Przysłonił oczy daszkiem maciejówki, bo słońce wisiało już nisko. Zobaczył tuż za łanem zboża trzy krowy na łące. Tam właśnie Witia wbił wytrzeszczone oczy i darł się, że widzi swoich.
– Ot, pomorek – Kaźmierz trzepnął syna po łbie.
– Taż to bydło zwykłe.
– Mówię wam, tato, że swoi!
– Ty zbiesiał sia czy jak?!
– Widzicie tę łaciatą, co ma pół rogu obłamane? – Witia aż trząsł się z podniecenia, wskazując krowę, co się odbiła trochę od trzech pozostałych i skubała trawę przy rosochatej wierzbie.
– Ano krowa jak krowa.
– To swojskie krowy, tatko – Witia aż zapiał przejęty odkryciem.
– Takich drugich nigdzie na świecie nie ma, tylko w Krużewnikach. Ta z obłamanym rogiem to „Mećka” Kargulowa. Kargule tu są!
– Ten bandyta?! – zaskoczony Kaźmierz zareagował odruchowo, lecz nagle na jego twarzy zagościł wyraz ulgi.
– Aj, Bożeńciu, taż znaczy sia, znaleźli my swoje miejsce na ziemi – omal nie zleciał z żelaznej drabinki, bo pociąg w tej samej chwili szarpnął i zaczął się toczyć w nieznane.
– Stóóój! Stóójjj! – machał zerwaną z głowy czapką.
– Odczepiamy!
Rozdział 9
Jak to powiadają, nie opuszcza się starych przyjaciół dla nowych. A jak jest z wrogami? O tym właśnie rozmyślał Pawlak, stojąc na ciężarówce Studebacker i patrząc przed siebie na widoczne w dolinie kolorowe dachy wsi. Ciężarówka zataczała się od rowu do rowu, jakby to ona była w sztok pijana, a nie jej kierowca. Perkatonosy „starszyna” w furażerce miał oczy białe od przepicia, ale nie przeszkadzało mu to prowadzić samochodu jedną ręką, drugą zaś robić skręta z kawałka gazety. Obok niego siedział kruczowłosy Ormianin o nosie przypominającym pogrzebacz i nie przestawał śpiewać w kółko ulubionej widać czastuszki: „Boga niet, caria nie nada, gubiernatora ubijom Podatiej nie budiem płatit i w sołdaty nie pajdiom”… Nie od razu znalazł Pawlak ten środek transportu. Musiał najpierw pokazać obu żołnierzom pełną bańkę, a nawet nalać z niej po dobrej miarce, zanim skłonił ich do podwiezienia jego rodziny w stronę, w której widzieli od toru pasące się krowy. Załadowali na wierzch ciężarówki cały dobytek Pawlaków. Teraz Marynia leżała skulona na wygniecionym sienniku, babcia Leonia przy każdym skręcie kiwała się z boku na bok, studebacker zataczał się, jakby wciąż nie mógł się zdecydować, w którym rowie chce dokończyć jazdę. Pawlak pełen lęku popatrzył na prawo: mijali właśnie ponure wykroty jakichś starych kamieniołomów. Ich strome ściany, widoczne od szosy poprzez rzadkie drzewka, zapowiadały przepastne głębie. Warkot studebackera odbijał się echem od tych ścian i Kaźmierz ze zgrozą pomyślał, że udało mu się przeżyć wojnę, podwójne wyzwolenie – raz od bolszewików, drugi od Hitlera – by oto na kilometr przed końcem wielkiej wędrówki wylądować wraz z przedstawicielami wyzwolicielskiej Armii Czerwonej na dnie jakichś wykrotów jak na dnie piekła. Ciężarówka niebezpiecznie zbliżała się do rowu, ale jakby w ostatniej chwili przestraszyła się widoku kamieniołomów, bo wtoczyła się na powrót na szosę. Do uszu Pawlaka przez otwarte okno szoferki dobiegły słowa innej piosenki, która, widać tak jak poprzednia, wyrażała stan duszy Ormianina: „Ech, centralka ty odesska Ja twój pierwyj ariestant…” Pawlak raz tylko obejrzał się za siebie: czy Witia, który gnał wierzchem na kobyle w ślad za samochodem, nie został za bardzo w tyle. Napotkał w tym momencie pełne bolesnego wyrzutu spojrzenie Maryni i zatroskane oczy babci Leonii. Obie nie mogły wręcz pojąć, jak to się stało, że Kaźmierz, który jeszcze przed godziną dziękował Bogu, że choć naraził ich na wędrówkę ludów, to pozbawił raz na zawsze sąsiedztwa przeklętego Kargula-teraz sam szuka nieszczęścia. Musiało w tym być jakieś przekleństwo losu, że szybkie oczy Witii wypatrzyły Kargulową „Mućkę”, ale wszak człowiek nie powinien uzależniać swego losu od krowy z obłamanym rogiem. Nie musiały nic mówić, Kaźmierz dobrze wiedział, co jest powodem zaciętego milczenia obu kobiet. W głębi duszy sam nie był pewien, czy pojawienie się na horyzoncie „Mućki” było ze strony losu wielką dla nich szansą, czy też prowokacją. Ale kiedy wjechali na rynek opustoszałego miasteczka, utwierdził się w przekonaniu, że postąpił słusznie: wszystko tu wokół było obce – napisy, pomniki, latarnie – wszystko z wyjątkiem „Mućki”… Balansujący od chodnika do chodnika studebacker najechał na leżącą pośrodku jezdni pierzynę. Rozległ się głuchy huk, nastąpiła nagła eksplozja pierza, którego chmura ogarnęła ciężarówkę. Witia, bodąc obutymi w kamaszki piętami chude boki kobyły, wyprzedził ciężarówkę i zniknął w wąskich uliczkach miasteczka. Klaskanie kopyt odbijało się echem od zamkniętych okien. Kobyła, która przez miesiąc nie opuszczała właściwie wagonu, spieniła się w tym galopie, ale ryk podążającej tuż za jej ogonem ciężarówki dopingował ją do biegu. Kaźmierz kiedy indziej by go zrugał za to, że zajeżdża konia na śmierć, ale teraz ważniejsza od kobyły była cała ich przyszłość. Wiedział, że matka i żona chcą usłyszeć odpowiedź na nieme pytanie: dlaczego akurat w tym miejscu, gdzie Witia wypatrzył Kargulową „Mućkę”, mają zaczynać nowe życie? – No cóż tak nosy pozwieszali, a? -powiedział zaczepnie. -Jak tu swoi żyją, to i nam tu żyć.