Выбрать главу

– Tato, nie daj Bóg, nerwowy dziś taki, że tylko z oczu uciekać, a ty mu jeszcze Gomułkę puszczasz? – wskazuje na drzwi, za którymi ubiera się Kaźmierz.

– Zapomniał, że on jak jego słyszy, to czkawki dostaje, jakby zbuka połknąwszy?

– Ale tato się martwił, że jak stryjko przyjedzie, to my marnie bez radia wypadniemy w jego oczach – wyjaśnia Paweł, przejęty wizytą gościa z Ameryki, którego nigdy na oczy nie widział. Marynia wzrusza ramionami i oglądając się za siebie na drzwi od izby, mówi z przejęciem:

– Co tam radio. Gorzej, że my przez tego Kargula bezlitośnie przepaść możemy. Patrzy przez okno kuchni na podwórze sąsiadów. Właśnie w tej chwili zwalisty Kargul w białej koszuli posypuje je z wiadra żółciutkim piaskiem, jakby szykując się na Zielone Świątki, a nie na wizytę swego śmiertelnego wroga.

– To ojciec nic nie napisał stryjowi o Kargulach?

– Taż czy on durny, czy jak? – Marynia wzrusza ramionami nad naiwnością syna. Paweł kręci głową, jakby nie mogąc się pogodzić z tym, że nie tylko radio kłamie, ale także i własna rodzina.

– Znaczy, że stryjo prawdy nie zna. A komu nie mówi się prawdy, tego się okłamuje!

– Ot, filozof, co ledwo koszulę z zębów wypuścił. Jakie to kłamstwo! – Marynia chcąc nie chcąc musi bronić taktycznej koncepcji i moralnej postawy ojca rodziny.

– Taż to tylko dyplomacja. Przyjdzie pora, wszystkiego Jaśku dowie sia. Mówiąc te uspokajające słowa, Marynia równocześnie odwraca się od syna i czyni na wszelki wypadek ukradkiem na piersiach znak krzyża, bo nie wiadomo, co przyniesie to spotkanie. Zrobili wszystko, co można, żeby godnie przyjąć gościa: Kaźmierz brymuchy napędził, na wszelki wypadek Witia państwowej wódki dokupił, Jadźka u fryzjera w mieście była, a Ania; na której chrzciny zaprosili gościa, dostała poduszkę z zagranicznymi koronkami. Ale bywa i tak, że orkiestra gra weselnego marsza, a do ślubu nie dochodzi… Podchodzi Marynia do lustra i sprawdza, jak ona sama w tym dniu wygląda: zęby ma nowe, ale i zmarszczki nowe. Ciekawe, czy ją sobie przypomni starszy brat męża. Raz z nią nawet kiedyś tańczył na weselu córki organisty. Jeszcze raz unosi wargi i sprawdza swoje nowe zęby. No cóż, nawet jakby gość pogniewał się i wyjechał – to zęby zostaną. Kiedy tak się delektuje swoją inwestycją, dostrzega zatknięte za lustro kolorowe pocztówki z Ameryki.

– Paweł, leć po Budzyńskiego, niech taksówkę szykuje! – Marynia rzuca polecenie, nerwowo zerkając na jeszcze poniemiecki budzik.

– A po co samochód, jak na stację dziesięć minut!

– Ot, durny! Taż on z Ameryki i musi wiedzieć, że my sroce spod ogona nie wypadli.

Rozdział 2

Życie to nie symfonia, którą możesz odegrać z nut i nawet ani o jeden ton się nie pomylić. Kaźmierz, niczym wielki dyrygent, postanowił odbyć próbę sceny, do której musiało niebawem dojść. Ubrany już w swój odświętny, granatowy garnitur, z kapeluszem w ręku zdecydowanym krokiem przeszedł na sąsiednie podwórze. Nie zdążył nawet zapukać w okno domu Kargula, a ten już stanął w drzwiach, jakby tkwił za nimi, oczekując wezwania. Czekało ich wspólne zadanie, choć każdy miał wystąpić w innej roli. Ogromny, zwalisty Kargul patrzy teraz w dół na twarz Kaźmierza, oczekując ostatnich instrukcji. Nie raz już omówili szczegóły, ale Pawlak chce mieć absolutną pewność, że jakiś nieopatrzny krok sąsiada nie utrudni sytuacji. Muska wąsy, rozgląda się naokoło, jakby sprawdzał, czy wszystkie rekwizyty są należycie przygotowane do sceny konfrontacji, do której musiało nieuchronnie dojść.

– Władyś, jak my taksówką ze stacji przyjedziem, tak ty nawet i nosa na podwórze nie wyściubiaj, póki ja znaku tobie nie dam – mówi konspiracyjnym szeptem, patrząc równocześnie z dezaprobatą na brak krawata przy kołnierzyku Kargula.

– A krawatka u ciebie gdzie? – pyta z wyraźną pretensją w głosie, a oczkami mruga, jakby gołą babę w kąpieli zobaczył.

– To niepolitycznie!

– Taż ty dobrze wiesz, że kawaleryjski koń chomąta nie lubiący – tłumaczy się śpiewnie Kargul.

– Jak ja na wybory bez krawata chodził, tak i dziś mogę być.

– Ot, bambaryła z ciebie! – niecierpliwi się Kaźmierz i przestępuje z nogi na nogę, jak ogier rwący się do galopu.

– Wybory i bez ciebie zawsze były wygrane, a dzisiejszy dzień różnie może zakończyć sia. Załóż krawatkę, boś nie Witos!

– Ot tobie na! Myśli, że jak wąsy zapuścił, to on rozkazywać może jak Piłsudski -mruczy niechętnie Kargul i rozpina kołnierzyk koszuli.

– Jak ja na weselu naszych dzieci bez tego postronka na szyi był, to chyba ostatnia okazja dla mnie jego założyć do trumny będzie. Kaźmierz zerka na niego spod oka, jakby brał w tej chwili miarę na tę trumnę, o której tak nie w porę wspomniał Kargul.

– Aj, Bożeńciu, żeb' ty w złą godzinę nie powiedział, bo jak mój Jaśko przy swoim charakterze ostał sia, to może i pogrzebem skończyć sia!

– Myślisz, Kaźmierz, że jego serce spotkania z tobą nie wytrzyma? – Kargul całkiem opacznie zrozumiał intencję Pawlaka.

– Ot, murmyło – Kaźmierz kipi jak czajnik na wolnym ogniu.

– Nie o Jaśka pogrzebie ja myślał, tylko o twoim. Już tyle lat temu Jaśko ci obiecał, że czyjaś głowa spadnie, a sam wiesz, że u Pawlaków słowo droższe pieniędzy. Kargul sapie niechętnie: znów ten konus mu nauki daje. A jeszcze wczoraj, gdy ustalali scenariusz wydarzeń, to obaj się czuli wspólnikami. Ostatecznie stanowią przecież rodzinę. Czekająca na chrzciny Ania jest ich wspólną wnuczką. Wydawać się mogło, że więcej Kaźmierza łączy z sąsiadem niż z rodzonym bratem.

– Kiedy ty jemu, Kaźmierz, prawdę roztłumaczysz?

– Do prawdy jak do wesela, każdy musi dojrzeć – rzuca refleksyjnie Pawlak.

– Ty miej tylko oczy szeroko otwarte, żeb' ty mi nie wszedł jak Piłat w credo.

– Nie boj sia, ja w gotowości w sąsieku będę siedział, jak my to umówili… Pawlak kiwa potakująco głową, ale w tej chwili dostrzega Anielę, która wystawiła przez okno głowę w lokówkach, i mówi ostrzegawczo do Kargula:

– Ale żeb' twoja baba na widok za prędko nie wylazła, bo ona zawsze przed księdzem podniesienie robi.

– Taż ona nie kołowata. Każdemu zależy, żeb' w rodzinie Amerykańca mieć. Wszystkie wyjdziem gościa powitać, jak ty już jemu wszystko podrobno roztłumaczysz, żeb' żadnych teremedii nie było. Pawlak kiwa głową jak wódz przyjmujący meldunek. Przylizuje włosy dłonią, nakłada na głowę nowy kapelusz, obciąga odruchowo marynarkę, omiata spojrzeniem podwórze Kargulów i widoczny stąd swój dom. Podwórza były zamiecione, żółty piasek przykrył kurze łajno i słał się pod nogi niczym miękki dywan. Obejście było przygotowane jak na przyjazd kroniki filmowej: wszystko, co jeszcze przed tą niedzielą leżało w rogu podwórza – stare ramy od rowerów, puszki po konserwach, połamane rozwory od wozu, dziurawe miednice i obłupane z polewy garnki – wywieźli razem z Kargulem do starych kamieniołomów i wysypali do zalanych wodą wykrotów, nie bacząc na tablicę, zakazującą zwałki śmieci. Płot dzielący ich siedliska, dotąd pełen dziur i zardzewiałych gwoździ; teraz jaśniał świeżą sośniną sztachetek, które w ten upalny lipcowy dzień emanowały żywicznym zapachem. Umyte przez Marynię i Jadźkę szyby odbijały słońce; na pokrytym kwadratowymi płytkami dachu znać było jaśniejsze smugi zaprawy cementowej; świnie, które zwykle gospodarowały pośrodku podwórza, miały od środy wykonany przez Witolda i Pawła wybieg za oborą. Obejścia Pawlaków i Karguli, niczym scena teatru, przygotowane były do odegrania premierowego spektaklu. Tylko w kinie wypadki rozgrywają się tak, jak zostały nakręcone. Życie, zanim zasłuży na to, by je utrwalić w filmie, potrafi zaskoczyć i uczestników, i widzów. W scenariuszu Kaźmierza Pawlaka przewidziany był udział taksówki-i oto przed bramą jego obejścia zjawia się czarna wołga z napisem „Taksówka nr 1”. Jej kierowca, Tadeusz Budzyński, nazywany przez mieszkańców Rudnik i okolic „warszawiakiem”, zamiast wyszmelcowanej bluzy na cześć gościa z Ameryki włożył kraciastą marynarkę. Nie zrezygnował tylko z granatowego beretu. Nosił go w każdej porze roku, twierdził bowiem, że ktoś, kto prowadzi samochód bez nakrycia głowy, będzie z powodu przeciągów szybko łysy. Doświadczenie zawodowych kierowców utrwaliło w nim przekonanie, że kto łysieje, ten traci zainteresowanie dla kobiet, tego zaś „warszawiak” wyrzec się nie miał zamiaru. Tak więc wysiada ze swej wołgi w kraciastej marynarce i w berecie, spod którego w lipcowe południe ściekają wielkie krople potu. Ktoś, kto by widział, jak serdecznie pozdrawia z daleka machaniem ręki Pawlaka, nie uwierzyłby zapewne, że kiedy pierwszy raz spotkał Kaźmierza – wymierzył w jego pierś dubeltówkę. Było to wówczas, gdy Pawlak szukał nocą doktora lub położnej dla rodzącej Maryni, „warszawiak” zaś chciał zdobyć konia, żeby dowieźć pozyskanego w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym weterynarza: rzekomy weterynarz okazał się być pijanym młynarzem, ale kto miał wtedy głowę do takich szczegółów. Wystarczyło mieć dubeltówkę, żeby mieć argumenty, komu się należy i fachowiec, i koń. Ponieważ Kaźmierz miał wówczas karabin, więc przeważył dyskusję na swoją korzyść, ocalając konia i zyskując dla wsi młynarza. Ale „Warszawiak” – zaprawiony w bojach w powstaniu warszawskim – nie zrezygnował łatwo ze swojej zdobyczy i w pewien czas później usiłował odbić młynarza Kokeszkę i porwać go jako łup dla innej wsi. A oto teraz młynarz Kokeszko wraz z rodziną ma być gościem na chrzcinach wnuczki Pawlaka, a „warszawiak”, zamiast zgodnie z tradycją rodzinną uprawiać zawód taksiarza w stolicy, jest właścicielem jedynej w gminie taksówki.