– Za konusowaty jesteś, żeb' tam wysoko sięgnąć. Tym razem Kaźmierz nawet nie poczuł się dotknięty tym określeniem swego wzrostu. Zaniepokoił się tylko, że Kargul bez drabiny zostanie.
– Ty nie martwij sia – uspokoił go sąsiad.
– U mnie są dwie.
– Taż jak mnie ją brać? A jak ten niemiecki gospodarz wróci? – Aj, Kaźmierz, ryby tobą karmić – Kargul zbył wątpliwości Pawlaka lekceważącym machnięciem ręki.
– My tu nie z własnej woli przykołdybali sia. My tam zasiali zboże, a tu nam przyjdzie zebrać.
– Ot, przykrość serdeczna – westchnął szczerze Pawlak.
– Żeb' nareszcie nastał taki czas, że ten zbierze, co sam zasiał.
– Aniś ty Hitlera do nas nie zapraszał, ani ja Stalina – podsumował Kargul, opierając drabinę o deski stryszku stodoły Pawlaka.
– Najważniejsze, że ta wojna między nami raz na zawsze zakończyła sia.
– Znaczy, że my oba wygrane – radośnie stwierdził Kaźmierz, klepiąc Kargula po ramieniu. Tocząc tę polityczno-gospodarską dysputę, Kaźmierz cały czas baczył, by zasłonić przed wzrokiem Kargula zakorkowane zwiniętymi gałgankami flaszki. Ale Kargulowi wystarczył nos, by poczuć w powietrzu ożywczy zapach.
– Coś silnie brymuchą zajeżdża – wykonał głęboki wdech, a chrapy mu się rozdęły jak ogierowi na widok klaczy. Odsunął Pawlaka i idąc za węchem, pochylił się nad konewką. To stamtąd biły te ożywcze wonie. Potrząsnął konewką, a gdy zachlupotało na dnie – rozjaśnił się cały w uśmiechu.
– Tak i przyszła pora nasze święto uczcić – zapowiedział uroczyście.
– Ty rozlej, Kaźmierz, na tri palcziki, jak to ruscy mówią, a ja zaraz po kiełbasę do chaty pokołdybam sia… Chłop pije, gdy mu się coś rodzi, gdy ktoś umiera i w każdej innej sytuacji, która jest dla niego świętem. A czyż ich cudowne odnalezienie się nie było dla nich świętem? Zamknęli się w stodole, żeby słońce nie przypominało im o mijającym czasie. Kargul przyniósł pęto kiełbasy z ostatniego krużewnickiego kabana. Pawlak, nalewając do kubków dziwnie złocisty spirytus, starał się zapomnieć, co się w nim jeszcze godzinę temu moczyło. Kiedy Kargul wzniósł pierwszy toast – „Za to, że my raz na zawsze te hańdry-mańdry skończyli” – Pawlak zastygł z kubkiem przy wargach. Kargul wypił, chuchnął i popatrzył, na Kaźmierza zdziwiony.
– A cóż jemu oczy dęba stanęli jak u czerepachy? Też nie miał do czego porównać Pawlaka jak do ropuchy! Przez chwilę Kaźmierz ujrzał wypukłe oczy tej ropuchy, która została na dnie słoja, i poczuł, jak gardło mu ściska jakaś obręcz.
– To jak, za naszą zgodę nie wypijesz, Kaźmierz? Cóż było robić? Zamknął oczy i dla potwierdzenia ich wiecznej zgody wlał sobie Pawlak zawartość kubka w gardło. Zatrzęsło nim, jakby włożył palec do kontaktu, ale już po drugim toaście, który Kargul odmierzył swoim wielkim kciukiem, na „tri palcziki Kaźmierz zapomniał o pochodzeniu spirytusu i nie wytrzeszczał więcej oczu jak ta czerepacha.
– A skąd ty ten spirt zdobył, Kaźmierz? – zainteresował się Kargul, chwaląc jego moc.
– Aj, Bożeńciu, czego to człowiek z głodu nie wymyśli – jego współbiesiadnik udzielił wymijającej odpowiedzi. Spirytus rozgrzał im gardła, rozmiękczył serca, ściskać się zaczęli serdecznie i zwierzać z tą bezmierną szczerością, na jaką zdobyć się mogą tylko ludzie, poddani wspólnym doświadczeniom.
– Ja z języka świdra nie robię – zaczął Kaźmierz, siedząc na pieńku z kubkiem w ręku.
– I powiem ci z bezlitosną szczerością, że widać po to Pan Bóg zesłał na nas te wędrówke ludów, żeb' my pół świata objechawszy zrozumieli, że wspólny los nam sądzony.
– Można jeździć i w siwki, i w kare – Kargul gorliwie potakiwał głową, aż kłapciasty kapelusz zjechał mu na kark.
– Ale sąsiada dobrego ty zawsze trzymaj sia, człowiecze. Kargul, objąwszy Kaźmierza, zwalił się na niego jak wór zboża i przekonywał go, bucząc mu swoim basem prosto w ucho, że on Bogiem a prawdą to nigdy takiej prawdziwej złości na Pawlaków nie miał. Zdaje sobie wszak sprawę, że Jaśko, co go kosą po żebrach przejechał, młody był i ojcowskiej woli posłuszny. Ale czas nie stoi w miejscu, teraz Kacper – ojciec Kaźmierza i Jaśka – na krużewnickim cmentarzu został, oni przeszli istny potop i wędrówkę ludów, żeby wreszcie zmądrzeć i skończyć te hańdry-mańdry…
– Żeb' gęby darmo nie studzić, to powiem ja tobie, Kaźmierz, że oba my podurnieli z tej biedy. Zgrzeszył ja, miedzę waszą podorawszy, Jaśko też przeciw prawu bożemu wystąpił, z kosą na mnie porwawszy sia, nu, ale teraz z tym koniec!
– Koniec – Kaźmierz plasnął otwartą dłonią w nastawioną dłoń Kargula.
– Miedzy nie ma!
– Nie ma – ryknął Kargul, jakby chciał całemu światu ogłosić nadejście nowej epoki.
– Tu wokoło wszystko twoje – Kaźmierz zatoczył ręką krąg z takim zamachem, że aż zsunął się z pieńka i walnął głową o sieczkarnię. – Bierz, ile chcesz – buczał Kargul, podając sąsiadowi pomocną dłoń.
– Nikt tu tobie łyżką ziemi mierzyć nie będzie. Kiedy poczuł na policzku stempel pocałunku, jaki złożył w przypływie szczerości Kaźmierz, sam go objął i przytulił do szerokiej piersi, przywalając na klepisku swoim ciężarem.
– Kaźmierz, twoja niedługo rozsypie sia. Krowy wy nie macie, ale od mojej „Mućki” dam mleka, ile zechcesz…
– Władek, ty bez konia gospodarzysz, a u mnie się kobyła uchowała. Póki się nie dorobisz – pomogę. Choć czas żniw już przeszedł i zboże przestawszy sia na zmarnowanie pójdzie, toż trzeba po bożemu ziemię zaorać.
– Tak ono i jest – potwierdził skwapliwie Kargul.
– Jeden bez drugiego mąki z tego nie wytrzepie. Ja mam krowę, ty masz konia i przez to my razem nie damy sia… Mówiąc to, Kargul sam nie chciał za bardzo wierzyć, by Pawlak naprawdę gotów był użyczyć swojej kobyły, która się bardziej dla niego liczyła niż żona. Może tylko uległ chwilowej euforii? Żeby uzyskać jaśniejszy obraz sytuacji, nalał Kargul znowu na „tri palcziki” i stuknął swoim kubkiem o kubek Pawlaka.
– Dla zdrowotności, Kaźmierz – a kiedy już przepompował zawartość przez gardło, spojrzał w oczy Pawlakowi: – Czy ty aby swojego konia dasz?
– U mnie słowo droższe pieniędzy – zarzekał się Pawlak, łomocąc kułakiem w kraciastą kamizelę, aż mu się na głowie maciejówka przekrzywiła.
– Nie mogę ja uwierzyć…
– A cóż jego ukąsiło, a?
– Taż ty by prędzej swojej Maryni użyczył, jak kobyły…
– Aj, bresze jak sobaka – skrzywił się Pawlak, bo nie w smak mu było to wypominanie. Wiedział dobrze, do czego Kargul pije: nie ożeniłby się Kaźmierz z Marynią, gdyby jej ojciec nie obiecał w wianie dać konia. Inną by wziął, tę, do której go serce ciągnęło. Ale serce Kaźmierz przydepnął, bo ważniejsze dla niego było mieć konia w stajni niż kochaną dziewczynę w łóżku. Dlatego wziął Marynię Dzięgielównę, a nie Kasię zza Żelaznej Góry. I to mu teraz Kargul przypomniał.
– Taż ty się właściwie z kobyłą ożenił, a nie z Marynią – basował Kargul, klepiąc Pawlaka po ramieniu.
– Tylko jakby tu wyszło stawać z kobyłą przed ołtarzem?
– A czyja tobie wypominki robię, że ty za Niemca jako bezlitosny bluźnierca Pana Boga na obrońcę swojego kabana brał?
– Nie Pana Boga, tylko Świętą Panienkę – bronił się Kargul, pragnąc obniżyć rangę swego bluźnierstwa. A było to tak: żeby ocalić jedyną świnię od kolczykowania, Kargul postanowił zabić ją przed przyjściem komisji. Naszykował narzędzia, ale Tadzio, postawiony na czatach przy mostku na strumieniu, przybiegł krzycząc z daleka, że „idą Mniemce, idzie żołnierz z nimi I Kargul wzniósł nad świniakiem siekierę do góry, ale zanim ją opuścił, kazał całej rodzinie śpiewać głośnym chórem jedyną pieśń, jaką wszyscy znali. I tak zabrzmiały słowa: „Nie opuszczaj nas, nie opuszczaj nas, nasza Panienko, nie zapomnij nas, Tyś obiecała, że na ziemi nie zostawisz nas samych…” Niosły się głosy Anieli, Jadźki, Hani i Tadzia, które miały zagłuszyć śmiertelny kwik świni. Przejęty Kargul nie potrafił zadać śmiertelnego ciosu. Świnia wyrwała mu się i z wbitą w kark siekierą pognała z rozpaczliwym kwikiem na podwórze. A wtedy pieśń wzniosła się z jeszcze większą mocą: „Płakać będziemy nad grzechami, serce obmyjemy łzami”. Przy tej frazie Kargul dopadł wreszcie swej ofiary i zadał jej ostateczny cios. Kwik ustał i równocześnie ustała pieśń… Tej scenie przyglądał się wówczas przez płot Kaźmierz Pawlak. Wystarczyłoby jedno jego słowo, by Kargul jako przestępca trafił do aresztu w Trembowli. Pawlak tylko jednej osobie powiedział o bluźnierstwie Kargula: zwrócił się do proboszcza, by ten kazał się nauczyć Kargulom jakichś świeckich pieśni, którymi w razie potrzeby mogliby zagłuszać nielegalny ubój.