– Czekaj no ty, łapciuchu! Gdzieś już kują kosę, co od niej ten twój barani łeb spadnie!
– Głupszy spadnie – ty konusie jeden – Kargul szyderczym spojrzeniem zmierzył Pawlaka od rozklapanych butów po maciejówkę. – Jak powiedział?! Konusie?! Czekaj no ty… Ledwie Witia usłyszał to słowo, którym Kargul określił wymiary jego ojca – już wiedział, że musi dojść do starcia. Kaźmierz był tak przeczulony na punkcie swego małego wzrostu, że gdy raz handlarz koni powiedział na jarmarku, że „takiemu konusowi mały konik wystarczy” – to musiał przed rozwścieczonym Pawlakiem wpław uciekać przez rzeczkę. Kargul dobrze wiedział, jaki jest słaby punkt przeciwnika, ale zapewne nie spodziewał się takiego impetu: Pawlak pochylił głowę jak tryk, grzebnął podeszwami o trawę i ostro wystartował, trafiając powolnego Kargula prosto w żołądek. Ten zatoczył się, ale machając rękoma jak wiatrak skrzydłami starał się uchwycić oburącz gardło przeciwnika. Kaźmierz uskoczył za drąg, oddzielający ich leżące za sobą łąki, jednak zasięg rąk Kargula wystarczył, by przygwoździć go do słupa. Zmagać się zaczęli, gotowi raz wreszcie ostatecznie rozstrzygnąć tę wojnę, której przedostatnią ofiarą była „Mućka”. I kiedy wbite w kamizelę paluchy Pawlaka orały żebra Kargula, a równocześnie pięść Kargula grzmociła po karku Kaźmierza -rzucili się ku nim Witia i Jadźka. Każde ciągnęło swojego ojca. Tylko dzięki tej interwencji bezkrwawo skończyła się pierwsza potyczka nowej wojny. O ile, oczywiście, nie liczyć trupa „Mućki” z obłamanym rogiem, który został wśród zboża, przysypany wyrwaną wybuchem miny ziemią. Ocaleni ofiarą jej życia od śmierci Kargul i Pawlak jeszcze tego samego dnia przystąpili do odtworzenia tego, co przedwczoraj uznali za niepotrzebny już teraz rekwizyt przeszłości. Na podwórzu z jednego końca stawiał obalony płot Witia z ojcem – a z drugiego walił młotkiem Kargul, przybijając z wściekłym rozmachem podawane przez Jadźkę dwucalowe gwoździe.
– Żeb' wasza noga więcej na naszym nie postała – zagrzmiał, gdy przybił poprzeczkę do świeżo wkopanego słupka.
– A wasza na naszym – odszczeknął natychmiast Pawlak, waląc obuchem siekierki w wystający łeb gwoździa.
– Takem poprzysiągł tatowi i tak będzie po wieki wieków!
– Amen – dołożyła od siebie babcia Leonia.
Rozdział 14
Kiedy jest suknia ślubna, znajdzie się i panna młoda. Zapamiętał widać Witia to powiedzenie babci Leonii, bo kiedy natrafił w szafie obejścia rzeźnika Petera Fliessa na białą suknię ślubną, połyskującą atłasem – od razu pomyślał o Jadźce. Do wielkiego budynku, na którym widniał napis „Peter Fliess – Fleischerei”, trafił na polecenie ojca: miał znaleźć na wsi jakąś kołyskę dla swego przyszłego brata lub siostry, bo Marynia lada moment mogła się rozsypać. Ale Witia nigdzie kołyski nie napotkał; nie znalazł też w opuszczonych przez Niemców obejściach żadnego dziecięcego wózka. Widocznie wszystko, co miało koła, posłużyło dawnym mieszkańcom wsi jako środek transportu w ich wędrówce na zachód. W obejściu rzeźnika znalazł w pustym chlewie motocykl Zundapp, ale bez opon, a w rozbitej przez szabrowników szafie z lustrem tę białą suknię. Schował ją do tekturowej walizki, która leżała pod schodami. Podrzucił tę walizkę wieczorem do obory Karguli. Wiedział, że Jadźka przyjdzie tam doić dwie pozostałe przy życiu krowy. Obserwował przez okno, jak w jednej ręce niesie skopek z mlekiem, a w drugiej tekturową walizkę. Tego wieczora przez otwarte okna pokoju Jadźki dały się słyszeć słodkie jak lipcowy miód tony walca angielskiego. Pierwszy raz w życiu Witia słyszał taką rozkołysaną muzykę. Podkradł się pod okno. Orkiestra nagle umilkła. Coś zaczęło skrzypieć. Ostrożnie wysunął głowę nad parapet i zobaczył, jak Jadźka w białej ślubnej sukni nakręca patefon. Zgrzytnęła igła, znów popłynęły tony walca, cienki tenor coś śpiewał po niemiecku, a Jadźka z rozłożonymi rękoma wirowała po pokoju. Wydawało mu się, że za chwilę uniesie się nad podłogą, wzbije w powietrze i niczym biała gołębica uleci w niebo. Stał zapatrzony i nie widział, jak zza rogu wysuwa się brat Jadźki z cebrzykiem pomyj. Zaszedł Witię od tyłu i w chwili, gdy ten w swej wyobraźni trzymał w tym walcu Jadźkę w ramionach – Tadzio chlusnął na niego pomyjami, garnirując jego włosy resztką marchwi i nitkami makaronu. Takim go właśnie ujrzała przez okno Jadźka, wyrwana z kołowrotu somnabulicznego tańca krzykiem Tadzia: „Podglądać to możesz swoją babkę!” Rzucił się Witia łapać małego Kargula, ale za rogiem domu natknął się na dużego. Władysław Kargul stał wsparty na widłach. Jego spojrzenie nie pozostawiało złudzeń, że wykona to, co teraz Witii przyobiecał.
– Ty koniosraju jeden – zadudnił basem, unosząc widły i bodąc nimi powietrze przed twarzą chłopca.
– Jak ty jeszcze raz spojrzysz na moją córkę, to ja ciebie tak na widłach do góry podrzucę, że zdechniesz z głodu w powietrzu! Trzasnęło okno od pokoju Jadźki. Umilkł patefon. Zapadła cisza, w której jak głos trąb, oznajmujących Sąd Ostateczny, rozległ się bas Kargula.
– Jak kto od Pawlaków na mój grunt przejdzie, tak on może sobie grób kopać!
– A cóż jego ukąsiło? – dziwił się Pawlak, słysząc te zapowiedzi. Do domu wpadł zdyszany Witia.
– Może ty tam nogę u nich postawił? Patrzył czujnie na syna, ale ten wzruszył tylko ramionami: a cóż on by miał do roboty po stronie tych Judaszy?
– A skąd on taki mokry? – Pawlak przyglądał się podejrzliwie włosom i koszuli syna.
– Bom kobyłę naszą poił i prychnęła na mnie.
– Ot, ciekawość, odkąd to kobyła makaronem karmiona – dziwił się szczerze Pawlak, zgarniając z włosów syna resztki makaronu. W tej samej chwili, po drugiej stronie płotu, karcił Kargul Jadźkę na oczach całej rodziny.
– Ot, wyczupirzyła sia, w cudactwa przebrawszy, jakieś durackie tańce przy niemieckiej muzyce wyczynia. A może ty chcesz tego chabazia, Witię, na pokuszenie wodzić? Ty sobie raz na zawsze zakonotuj, że ani my nigdy na ich stronę płota nie przejdziemy, ani ich noga tu postać nie ma prawa! Kazał Jadźce suknię zdjąć i już zamierzał ją porwać na strzępy, kiedy Aniela wyrwała mu ją w ostatniej chwili z rąk.
– Władyś, taż przecie przyjdzie kiedyś czas, żeb' zamiast pogrzebów wesele urządzać.
– Dla mnie,stypa u Pawlaków by starczyła za największe wesele.
Rozdział 15
Ogień to żywioł, który niesie zniszczenie. Ale może też być ocaleniem. Stojące na polu wyschłe zboże nie dawało Pawlakowi spokoju. Jak przygotować pole do jesiennej orki, kiedy ono faszerowane minami jak dobra kasza słoniną? Stał za stodołą jak wtedy, gdy wypatrzył „Mućkę” w szkodzie. Stał i patrzył w coraz bardziej bielejący w słońcu bezmiar suchego oceanu. Przy nim stał Witia, ale w przeciwieństwie do ojca, bardziej niż obrazem marnotrawstwa był przejęty widokiem Jadźki, która w sadku za stodołą Kargula uganiała się za zdziczałymi świniami. Pohukując jak sowa, starała się je zapędzić do chlewika. Jej mocne łydki łyskały spod spódnicy i to bardziej przyciągało uwagę chłopca niż łany zboża.
– Ot, pomorek. Ta cóż nam robić? – głośno zastanawiał się Kaźmierz. Nie uzyskawszy żadnej od syna rady, spojrzał w jego stronę i aż zdrętwiał: chłopak stał zapatrzony na stronę sąsiadów i Kaźmierz nie miał żadnej wątpliwości, że nie kluczącym między drzewami poniemieckim świniom przygląda się z taką ciekawością. Dał mu kuksańca w bok.
– A ty gdzie oczy gubisz? Co ciebie ta durna bździągwa obchodzi, a? – popchnął syna w stronę gnojownika, leżącego na skraju pola.
– Czas ziemię ruszyć, ale jak, kiedy ona minami nadziana? Przez ten perz, susz i kąkol rozmaity chleba na przyszły rok nie będzie. Ot, dziczeje ziemia bez ludzi…