– Nie nabita rzucił przez ramię, ciągnąc opierające się zwierzę.
– Za to ten nabity! – wrzasnął Pawlak, repetując swój karabin. Słysząc chrzęst zamka warszawiak zareagował właściwie. Teraz on stał z podniesionymi w górę rękoma, próbując kontynuować dialog w innej już tonacji. W jego głosie pojawiły się tony ugodowe, a nawet odcień lizusostwa.
– Ja wiem, gospodarzu, że wy zza Buga też przeszliście swoje. Mój ojciec pochodzi ze Lwowa. Firmę transportową miał. Może pan słyszał: Budzyński i Ska…
– Też pewnie karawaniarzem był, jak jego syn.
– Nigdy w życiu! Meble woził. I ja miałem po nim przejąć interes po wojnie.
– Już on nie zdąży nic przejąć – Pawlak małymi kroczkami przybliżył się ku warszawiakowi.
– Jemu przyjdzie aby tym karawanem przejechać sia…
– Panie! Nie zrobi pan tego!
– My zza Buga świdra z języka nie robimy. Lufa karabinu była już blisko piersi warszawiaka. Zacięta twarz Pawlaka, który w obronie kobyły gotów był nie cofnąć się przed niczym, przekonała tamtego, że ich gra toczy się o wysoką stawkę. – Przecież my swojacy – przekonywał drżącym głosem, a minę miał pokorną jak uczniak przyłapany na ściąganiu.
– Ja naprawdę nie chciałem waszej krzywdy, tylko koń mi potrzebny, bo inaczej krewa będzie…
– Niech chociaż przed śmiercią nie bresze – ostrzegł go groźnie Pawlak.
– Niech gada, przez co bandytą został sia.
– Ruscy mi konia zabrali, bo nie miałem spirytusu, żeby się wykupić – tłumaczył się pospiesznie warszawiak, gestem głowy wskazując karawan.
– A ja fachowca do naszej osady po tamtej stronie torów wiozę. -Żywego? W karawanie?
– Taksówki jeszcze się nie dorobiłem…
– Warszawiak zerkał w stronę karawanu, z którego dobiegało teraz jakieś dziwne charczenie.
– W tym pudle z nim piłem, póki nie padł, no to najwygodniej go było w tym przewieźć. Tylko jak bez konia? Pawlak zaciekawiony zbliżył się do karawanu. Zza przydymionych szyb, rżniętych w piękne esy-floresy, dobiegało straszliwe chrapanie. Spojrzał pytająco na warszawiaka.
– A to kto?
– Fachowiec.
– Od czego?
– Wysłali mnie do starostwa po inżyniera, żeby uruchomić elektrownię, a tam mi mówią: inżyniera póki co nie mamy, bierz co jest. Weterynarz też się przyda, jak wytrzeźwieje.
– Jak powiedział?! Weteryniarz?! – głos Pawlaka zabrzmiał najwyższym zachwytem.
– Człowiecze! Z nieba ty mnie spadł! Od rana mądrej ręki szukam, żeby w rodzeniu mojej kobicie pomogła. Odchylił drzwiczki karawanu. Na podłodze, między szynami na trumnę, spoczywał na wznak mężczyzna, czapka przykrywała mu twarz. Chrapał tak, że przy każdym wydechu czapka nabierała powietrza, jak balon przed startem. Pawlak nie namyślał się ani chwili dłużej:
– Biorę go! – odstawił karabin i zaczął ciągnąć pijanego za nogi. – On trofiejny – usiłował protestować warszawiak.
– I na co to gadanie? – zniecierpliwił się Kaźmierz.
– Ty miał flintę, ale patronów nie miał, a ja miał karabin z patronami. To kto ma Pana Boga za sobą? No, bierz go za łeb, ja targam za nogi. Przeniesiemy go do mojego woza. Sam powiedział, że musimy sobie pomagać. Kiedy już trofiejny weterynarz spoczywał w głębi wozu, a kobyła z powrotem stanęła między jego dyszlami, Pawlak wydobył spod siedzenia zakorkowaną gałgankiem flaszkę i wspaniałomyślnie wręczył ją warszawiakowi.
– Damja tobie za niego ostatnią flaszkę. Znaj zabużaków. Konia sobie od ruskich za spirt albo zegarek odkupisz, a człowieka biorę, bo takie widać było jego przeznaczenie. Nie zająknął się nawet, jakie było pochodzenie tego spirytusu. Zresztą wystarczyło nie wiedzieć, że przedtem moczyła się w nim jaszczurka lub cielę o pięciu nogach, by cieszyć się jego mocą i cierpkim smakiem. Kiedy już gotów był do drogi, rzucił pod nogi warszawiaka jego dubeltówkę. Padł strzał i kobyła zerwała się do szalonego galopu. Zdumiony warszawiak patrzył na swoją dubeltówkę. Niewiele brakowało, a karawan wróciłby do swojej właściwej roli. Tadeusz Budzyński usiadł na schodkach wiodących do apteki i pociągnął spory łyk z ofiarowanej mu w zamian za fachowca flaszki. Zastanawiał się, który z nich zrobił lepszy interes. Żaden nie mógł przewidzieć, że spotkają się jeszcze nieraz jako przeciwnicy i że piętnaście lat później Budzyński, zwany w okolicy „warszawiakiem”, będzie udzielał Pawlakowi rad, jaki chwyt może ułatwić przekonanie Johna Pawlaka, że wiele tu wszyscy musieli przejść, zanim stali się dla siebie sami swoi.
Rozdział 17
Mówią, że jeśli pijany trafia do domu; to znak, że ma trzeźwego anioła stróża. A jaki jest ten anioł, jeśli trzeźwy jest pijany ze szczęścia? W takim właśnie stanie Pawlak wracał z nocnej wyprawy. Mijając po drodze pozostawione przez siebie wiechcie słomy, wesoło zagadywał do swojej kobyły: „Patrzaj, maleńka, jak to nam dobrze poszło. We dwoje my wyjechawszy – we troje wracamy. Za jedną flaszkę „żmijówki” fachowca trofiejnego zdobyć udało nam sia”. Cieszył się niezmiernie Kaźmierz z przebiegu spotkania z warszawiakiem: nie tylko wykazał wyższość sprytu ludzi zza Buga nad tymi z centralnej Polski, ale także zawarł udaną transakcję, bo za poniemiecki spirytus, w którym moczyło się cielę o pięciu nogach, uzyskał rodaka o wysokich kwalifikacjach. Nie martwił się, że „trofiejny” fachowiec nie jest lekarzem, lecz weterynarzem, bo i Marynia, i sam Pan Bóg w tych ciężkich czasach zrozumie, że nie można grymasić i trzeba brać to, co się trafia. Z tego zachwytu nad swoim sukcesem Kaźmierz aż zanucił pod nosem piosenkę, którą kilka dni temu wykonywał w stodole na dwa głosy z Kargulem. Nigdy jeszcze na żadnym jarmarku nie ubił tak dobrego interesu. Inna rzecz, że też nigdy dotąd nie używał przy transakcjach kupna i sprzedaży ani karabinu, ani spirytusu o tak szczególnym smaku. Księżyc już zbladł na niebie, świt wessał jego tarczę w swoją powstającą światłość, kiedy Kaźmierz, zachęcając cmokaniem kobyłkę do raźnego kłusa, minął pierwszy dom wsi Rudniki. Widniał na jego ścianie niebieski napis: „Backerei”.
– Ano, maleńka, galopem leć – mruczał do kobyłki.
– Żeb' my aby nie zapóźnili. Choć to nie ludzki doktór, ale zawsze doktór. Obejrzał się przez ramię na „nie ludzkiego doktora”, który telepał się na słomie niczym związana maciora. Wyglądało na to, że zanim weterynarz będzie mógł wykazać się swoimi umiejętnościami, trzeba będzie dać mu czas na wytrzeźwienie. Ale czy Marynia wykaże odpowiednią cierpliwość? Pognał konia i już wjeżdżał w bramę swego obejścia. Płot między obejściem Pawlaków a Karguli leżał zmiażdżony gąsienicami. Kaźmierz pełen dumy zawołał w stronę okien: „Ludzie! Doktora mam!” Z trzaskiem otworzyły się drzwi na ganek. Wypadł Witia w koszuli, wrzeszcząc na całe gardło: „Tata! Jest! Jest!”
– Ano jestem – potwierdził radośnie Kaźmierz, zeskakując z wozu.
– Nie ty. On jest! Mój brat, a twój syn!
– A bodaj cie! Taż nie mógł zaczekać? – skierował wzrok na spoczywającego w słomie pasażera.
– Na co ja takiego poważnego fachowca fatygował?
– A już źle było z naszą mamą – gorączkowo relacjonował Witia.
– Ale Kargulowa się ze wszystkim sprawiła. Ona dziecko przyjęła.
– Jak powiedział? – Kaźmierz ze zgrozą przyjął wiadomość, że jego potomek zjawił się na świecie z pomocą Karguli. W tej chwili właśnie ukazała się na progu uśmiechnięta Anielcia. Trzymała na ręku otulonego w pieluchy noworodka, który głośnym wrzaskiem obwieszczał światu swoje istnienie. Kaźmierz poczuł przypływającą falę wzruszenia i przez ściśnięte gardło powiedział: