Выбрать главу

– Zawsze lepiej być pierwszym w gminie niż ostatnim w stolicy – mawiał Budzyński, wożąc do kościoła wszystkie pary, które chciały mieć ślub na miarę nadchodzących lat sześćdziesiątych. Budzyński obchodzi wołgę, rękawem marynarki wyciera z lakieru resztkę gołębiego łajna, które w ostatniej chwili ugarnirowało jego taksówkę. Jedyny inwentarz, jaki „warszawiak” trzymał, to były właśnie gołębie-brajtszwance. Patrzy na zegarek i naciska klakson: jeśli ma przewieźć na stację całą delegację rodzinną, to będzie musiał dwa razy obracać. Nie ma co czekać.

– Czego on kury płoszy – ruga go Aniela Kargulowa.

– Taż przez niego przestaną się nieść!

– Pani Kargulowa, jak macie jechać na stację po gościa z Ameryki, to nie ma co się na jedno jajko oglądać. Chyba żeby ono było złote!

– Jak powiedział? – wtrąca się do wymiany zdań Pawlak – Kargule na stacji potrzebne jak zającowi dzwonek. Kargul wzdycha i kiwa potakująco głową: nie dla każdego na zegarku ta sama godzina.

– Myślałem, panie Pawlak, że jak on na chrzciny waszej wspólnej wnuczki przyjeżdża, to całą rodziną będziecie go witać.

– Aj, Bożeńciu – Pawlak wznosi ku niebu pełne zgrozy spojrzenie, przewidując przebieg takiego powitania.

– Taż to by było tak, jakby kto gołego prosto w przerębel wygnał! Kargul unosi kapelusz, przeczesuje widlastą łapą rzednące włosy i zwraca się do kierowcy jak do dziecka, któremu trzeba przemówić do wyobraźni, by pojęło skomplikowaną naturę życia.

– Panie Budzyński, pan brał udział w powstaniu warszawskim, to pan wie, że jak się za wcześnie łeb zza barykady wystawi, tak może być po łbie.

– Ot, mądrego przyjemnie posłuchać – Pawlak klepie Kargula po ramieniu, zadowolony z jego postawy. Klakson wywołuje na ganek delegację rodu Pawlaków. Pierwsza sunie sztywno Marynia w uroczystej taftowej sukni z białym kołnierzykiem, ozdobionym obfitym haftem. Oczy ma wytrzeszczone, bo szuka wzrokiem miejsca, gdzie ma postawić stopę w niewygodnym lakierku na obcasie, co zaraz zarył się w wysypane piachem podwórze. W ręku ściska lśniącą w słońcu plastykową torebkę, którą jako szczyt amerykańskiej mody pożyczyła od Bruzdowej, królowej bufetu w GS-ie. Marynia ubrana w nylonowe pończochy czuje się w ten upał jak kura w piekarniku. Za nią pojawia się synowa z ufarbowanymi na siwo włosami, utapirowanymi tak kunsztownie, że wydaje się, jakby niosła na głowie miniaturę Pałacu Kultury i Nauki; kwiecistą sukienkę ma przepasaną lśniącym nylonowym paskiem, zegarek też się trzyma na nylonowej plecionce, a skarpetki na nogach też są oczywiście nylonowe. Żeby tak godnie wyglądać, musiała Jadźka pojechać aż do komisu we Wrocławiu. Przy każdym kroku w stronę wołgi Jadźka szeleści, bo pod sukienką ma halkę, także nylonową, która nie przepuszcza powietrza. Idzie właściwie tyłem, cały czas bowiem obserwuje męża, niosącego na rękach poduszkę z maleńką Anią. Poduszka Ani też oczywiście ma powłoczkę nylonową, jak non-ironowa koszula Witolda. Mała śpi nie przypuszczając nawet, że jej chrzest będzie dla rodziny Pawlaków wielką próbą. A to właśnie jej ojciec wymyślił, żeby na tę okazję zaprosić gościa z Ameryki. Do 1956 roku John Pawlak nie krył w listach obawy przed przyjazdem do kraju. Nawet gdy nastał październik i władzę objął Władysław Gomułka – John nie kwapił się z przyjazdem. Kiedy Ania przyszła na świat, Witold napisał list do nie znanego sobie stryja, że będą czekać z chrzcinami na jego przybycie, bo on innego ojca chrzestnego dla swej pierworodnej córki, co nosi nazwisko Pawlaków, nawet sobie wyobrazić nie może. Do listu załączył zdjęcie ślubne, na którym stykały się czule ze sobą czoła jego i Jadźki. Wówczas nie miał jeszcze wąsików, które teraz zdobiły jego smagłą twarz. Kaźmierz miał wąsy. Witold miał wąsiki. Ojciec miał do syna pretensje: „Wąsy obowiązkowo mają być jak u marszałka Piłsudskiego – mawiał, muskając swoje wiechcie.

– A ty co, upstrzone masz pod nosem jak kiedyś ten Judasz Bierut”. Witold, choć nauczony był słuchać ojca, od czasu, jak raz złamał jego zakaz i zapatrzył się w Kargulową córkę, w sprawie wąsów nie ustąpił: „Jadźce się takie podobają” – odpowiadał. Muska teraz tymi wąsikami spocone czółko Ani, sam pocąc się w granatowym ubraniu z czystej wełny. Kiedy wciska się na tylne siedzenie – spada mu z głowy kapelusz, zakrywa twarz Ani. Mała zaczyna płakać. Jadźka wyrywa mu dziecko, Marynia czuje, jak obcas synowej drze jej pończochy. W rozgrzanym samochodzie zatyka oddechy zapach lakieru, na jakim trzyma się kunsztowna fryzura Jadźki. Pan Budzyński, zlany obficie spływającym spod beretu potem, już sadowi się za kierownicą. Zapuszcza silnik.

– A Kaźmierz gdzie? – denerwuje się Marynia, wytrzeszczając oczy. Pawlak daje jeszcze ostatnie taktyczne wskazówki Kargulowi i jego rodzinie. Zajmując miejsce obok kierowcy, ukradkiem robi znak krzyża, jak przed podróżą w nieznane. Skinieniem głowy daje kierowcy znak, że mogą ruszać. W tej chwili dopada jeszcze taksówki Pawełek i wciska się na tylne siedzenie, wnosząc swojski zapach rozdeptanego po drodze kurzego łajna. Kargul stoi na podwórzu i patrzy za oddalającą się wołgą.

– Ciekawość, jaki on prezent przywiezie na chrzciny naszej wnusi – mówi Aniela z babską pożądliwością.

– Żeb' on wiedział, że to nasza wspólna wnusia, to on by jej muchomora zadał, a nie prezenty przywoził – dudni Kargul. Dostrzega kosę opartą o ścianę stodoły. Na wszelki wypadek, jakby tknięty jakimś złym przeczuciem, chowa ją za wierzeje stodoły.