– Awo, to nas teraz taka sama siła, co i Karguli. Patrząc na rozdziawioną gębę noworodka, położył rękę na ramieniu Witii, a drugą przycisnął do serca babcię Leonię, która wybiegła na powitanie. Z głębi wozu rozległo się potężne kichnięcie. Babcia spojrzała pytająco na syna.
– A to kto?
– Sam nie wiem.
– A skąd ty jego wziął?
– Trofiejny. Dla Maryni wiozłem, żeb' przy połogu poratował.
– Doktór? – przy wozie wyrósł Kargul, jak wielki muchomor w kapeluszu o obwisłym rondzie.
– Będzie nasz wspólny.
– Ja go przywiózł – zaprotestował gwałtownie Kaźmierz, obruszony bezczelnością śmiertelnego wroga.
– Ale na moim wozie.
– Awo, patrzaj jego – hardo popatrzył na ślepia Kargula Pawlak.
– A na co tobie wóz, jak ty konia nie masz?
– A na co tobie doktór, jak ty zdrowy, a moja Anielcia pokrzywiona chodzi? – Taż to nie ludzki doktór wyjaśnił Kaźmierz, podczas gdy Kargul starał się odwrócić bezwładne ciało zdobycznego fachowca z boku na plecy.
– To weteryniarz.
– Panie Pawlak, on będzie szczęśliwy, bo się w czepku urodził. Te słowa Jadźki, która zaglądała do poduszki z noworodkiem, podziałały ożywczo na bezwładnego dotąd pasażera wozu. „Trofiejny fachowiec” ocknął się i szeroko ziewając usiadł, tocząc wokół błędnym wzrokiem. Srebrzysty głosik Jadźki musiał podziałać na niego jak zapach amoniaku. Maślane od wódy oczy nabierały ostrości. Uczepił się desek wozu i walcząc rozpaczliwie z bezwładem swego ciała, zaczął przekładać nogę przez burtę, nie zdejmując pełnego zachwytu spojrzenia z dziewczyny. Zsunął się na ziemię, odruchowo podciągnął przekrzywiony krawat i wyciągnął rękę na przywitanie.
– Kokeszko jestem – wybełkotał walcząc z kluchą języka.
– Jak obywatelka chce być żoną młynarza, to ja się oświadczan:. Jadźka zaczerwieniła się, Witia spojrzał na przywiezioną przez ojca zdobycz z wyraźną niechęcią. Kaźmierz potrząsnął ramieniem Kokeszki.
– Człowiecze, taż ja za weteryniarza flaszkę spirytusu dał, a młynarza przywiózł?
– Nigdy nie kupuj po pijanemu – Kokeszko przygroził mu palcem.
– To ja pił? – oburzył się Kaźmierz.
– A co za różnica? – Kokeszko już odwrócił się i jak lunatyk ruszył w ślad za Jadźką, która pomagała swojej matce nieść najmłodszego Pawlaka z powrotem do domu. Witia zdecydowanie zastąpił mu drogę.
– Gdzie?! – rzucił ostro.
– Ojciec pana dla nas kupił, a ona nie nasza.
– Co za różnica? – chwiejąc się na nogach Kokeszko starał się ominąć chłopca.
– My tu przecie sami swoi.
Rozdział 18
Kiedy rozlega się pierwszy krzyk noworodka, to znak, że odbyło się kolejne stworzenie świata. Bo świat tyle razy powstaje na nowo, ile razy spojrzą nań po raz pierwszy czyjeś oczy, i tyle razy umiera, ile razy ktoś ogląda go po raz ostatni. Choć ten pierwszy powitalny okrzyk potomek Kaźmierza Pawlaka wydał na rękach Kargulowej, to miał być wychowywany w duchu nieprzejednanej nienawiści do rodziny żyjącej po drugiej stronie płotu. Bo jeszcze tego samego dnia Kaźmierz wbił słupki i umocnił na nowo płot. Młynarz Kokeszko, przez pomyłkę kupiony za flaszkę spirytusu jako weterynarz, dostał od Pawlaka zakaz przechodzenia tej granicy.
– Przecież ze mnie wolny człowiek – tłumaczył swemu nabywcy, nie mogąc zrozumieć przyczyny tego zakazu.
– A czy ja jemu zabraniam wolności? Niech on robi, co chce, byle się trzymał tej strony płota! Ale Kokeszko od chwili, kiedy ujrzał Jadźkę, wolał się trzymać tamtej strony płotu. Kiedy tylko wytrzeźwiał w Pawlakowej stodole – przelazł przez płot i zaczął pomagać Jadźce rozwieszać pranie w sadku. Kaźmierz przywołał go z powrotem: jeśli on taki chętny do pomocy, to niech babci Leonii pomoże wynieść cebrzyk z żarciem dla kabanów! Kokeszko wzruszył ramionami i jako wolny człowiek, a w dodatku kawaler, chciał wrócić do sadku. Usłyszał za plecami szczęk repetowanej broni. Pawlak karabinem wskazał mu swój chlew. – U mnie posłuch musi być – powiedział z ojcowską troską, jakby kupiony w stanie upojenia alkoholowego młynarz był jego synem.
– Albo ktoś jest ze mną, albo to samo z nim zrobię, co z tym Kargulowym wozem! Wóz Kargula, na którym przyjechał Kokeszko, stał po drugiej stronie płotu, ale jego dyszel sterczał na stronę podwórza Pawlaków. Kaźmierz odstawił karabin, wręczył piłę Kokeszce, by ten razem z nim urżnął dyszel dokładnie w tym miejscu, w którym przekroczył on linię płotu. Od tej chwili Kokeszko nie mógł mieć wątpliwości, że Pawlak spełnia swoje obietnice. Trudno mu się jednak dziwić, że wolał rozwieszać pranie razem z Jadźką niż karmić świnie wraz z babcią Leonią. Kolację zjadł tego dnia u Karguli, opowiadając im o swojej pracy w młynie pod Gnieznem. Chciał zostać na noc, ale Aniela nie zgodziła się, żeby kawaler – i to w dodatku nie zza Buga, tylko spod Gniezna – nocował w izbie obok dziewczyny, z której od początku oka nie spuszczał. Kargul jednak na złość Pawlakowi pozwolił Kokeszce spędzić noc pod swoim dachem. Nazajutrz wybrał się z nim do młyna nad potokiem. Kokeszko obejrzał młyn: młyn jak cacko, tylko młynarzowej trzeba, żeby wszystko grało… Nie ukrywał przed Kargulem, że w tej roli najchętniej widziałby jego córkę.
– Jeszcze ani puda mąki nie zrobiwszy, a już się za młynarzową rozgląda? – studził jego zapały Kargul. Od początku nieufnie odnosił się do przybysza, którego Pawlak kupił za jedną flaszkę spirytusu, ale równocześnie nie chciał go zrażać do swojej rodziny, bo już sam fakt, że Kokeszko wolał się trzymać jego podwórza, był dla Kargula sukcesem: Pawlak go zdobył, a on go ma! To, że Kokeszko bez przerwy kolędował pod oknem Jadźki największym niepokojem napawało Witię. Zwrócił wreszcie uwagę ojca, że jak tak dalej pójdzie, to młynarz zamiast służyć całej wsi, w której co dzień przybywało osadników, będzie szedł na pasku Karguli.
– Jeszcze jeden Judasz – mruknął na to Kaźmierz, patrząc niechętnie na Kokeszkę, który rąbał drzewo po tamtej stronie granicy.
– Ale mnie teraz bardziej od młynarza ksiądz potrzebny. Marynia, ledwo się zwlekła po połogu, zaczęła się domagać urządzenia chrzcin. Witia na jej polecenie wyruszył rowerem, by znaleźć w okolicy polskiego księdza. Tymczasem Pawlak zaczął przygotowania do tej uroczystości prawdziwie po gospodarsku – od przygotowania bimbru. Dobry mu wyszedł, bo pszeniczka poniemiecka dorodna była, tak że w trzy dni utoczył pełną beczkę. Nie bylejaka to była „swojucha”, bo na specjalnym przepisie oparta: do gotowego zacieru dodawało się suche, sproszkowane łajno kurze, które działało jako spłonka na dynamit. Stąd też i nazwa: Kurzenny samogończyk. Wystarczyło szklankę takiego „kurzennego” łyknąć, a przepalał on żołądek na wylot, tak że oczy chciały wyskoczyć z orbit, a policzki robiły się purpurowe, jakby krew miała z nich trysnąć fontanną niczym woda z dziurawego strażackiego szlauchu. Gdy już miał beczkę gotowego bimbru, wylał z reszty flaszek owo paskudztwo, które przedtem reklamował jako „żmijówkę”. Z beczką „kurzennej swojuchy” poczuł się bogaty i przygotowany do ceremonii chrztu. Witia objechał rowerem kilka wsi, księdza nie znalazł, za to rower stracił, bo go od niego wyzwolili radzieccy żołnierze, którzy konwojowali z zachodu na wschód ogromne stada bydła.
– Aj, Bożeńciu, czemu nas tak karzesz – zmartwiła się Marynia.
– To ty bez księdza wrócił i bez rowera?
– Za to wiem, gdzie krowe by my mogli za dwa litry spirytusu dostać – Witia znał siłę nabywczą tej międzynarodowej waluty, której pełna beczka stała przy drewutni.
– Dam ja i trzy „kurzennego”, ale za księdza! – rzucił swoją cenę Kaźmierz.