– Najsampierw sakrament, potem krowa!
– Dziecko nie ochrzczone to jak grzech nie odpuszczony – przytakiwała synowi babcia Leonia. Kiedy Wieczorek usłyszał obietnicę Pawlaka, zaofiarował się przyprowadzić niemieckiego księdza. Za pośrednictwo zażyczył sobie tylko litr „swojuchy”. I babcia Leonia, i Marynia miały jednak wątpliwości, czy błogosławieństwo Niemca – a w dodatku ewangelika – może sprowadzić łaskę na najmłodszego Pawlaka. W dodatku Marynię gnębiła sprawa rodziców chrzestnych: Kokeszko, zdobyty przez Kaźmierza, nie mógł w końcu odmówić roli ojca chrzestnego, ale w jej oczach miał jeden podstawowy mankament: był spod Gniezna. Marynia drętwiała ze zgrozy na samą myśl, że jej syna będzie trzymał do chrztu ktoś nie samo-swój.
– Oj, kobito, nie rób ty teremedii – przekonywał ją Kaźmierz.
– Choć on nie zza Buga, ale w portkach. Zdecydowali, że matką chrzestną zostanie Wieczorkowa. Na chrzciny mieli być zaproszeni wszyscy osadnicy, z wyjątkiem – ma się rozumieć – Karguli. Tak jak Kaźmierz nie wyobrażał sobie chrzcin bez „swojuchy”, tak Witia bez muzyki. Odkąd usłyszał dźwięk patefonu z okna Karguli – za wszelką cenę chciał zdobyć takie urządzenie. Nieraz słyszał tę słodką muzykę, płynącą z otwartego okna pokoju Jadźki. Nie mógł zapomnieć widoku tańczącej w rytm posuwistego walca angielskiego dziewczyny w ślubnej sukni. Kiedyś znowu dobiegła go ta muzyka. Udając, że idzie przegnać z podwórza Karguli koguta, przelazł przez płot i zbliżył się ostrożnie do okna. Zastygł w zachwycie: Jadźka, trzymając w ramionach szczotkę, kołysała się z na wpół przymkniętymi powiekami między łóżkiem a szafą. Za jej plecami kręciła się płyta, wysilony tenorek ciągnął po niemiecku refren walca, a Jadźka -jakby słyszała szept najczulszych wyznań – przytulała do siebie szczotkę jak wymarzonego księcia z bajki i płynęła boso od ściany do ściany, od łóżka do szafy. W pewnej chwili potknęła się przy obrocie o odstawione drewniaki, straciła równowagę i wsparła się na szczotce. Wtedy właśnie napotkała wbite w siebie spojrzenie Witii. Uśmiechnął się głupkowato, bo sam nie wiedział, czy wypada jakoś wyrazić uznanie dla tego występu, czy też raczej wyśmiać dziewczynę, której wystarczy szczotka zamiast kawalera. Nie zdążył nic wykrztusić, kiedy speszona Jadźka wywaliła w jego stronę język i zatrzasnęła mu przed nosem okno. Od tej pory Witia marzył, żeby wejść w posiadanie patefonu. Nie przyznając się ojcu, myszkował w poniemieckich zagrodach w poszukiwaniu tego urządzenia. Znalazł nawet radio „Telefunken”, ale patefon mu się nie trafił. A przydałby się na chrzciny. Radio milczało, bo nie było elektryczności. Patefon był na korbkę. Kiedy nadszedł dzień, wyznaczony na chrzciny jego brata, snuł się niespokojnie po obejściu, co chwila zerkając w stronę domu Karguli. Znów dobiegała stamtąd muzyka, która wciąż mu przed oczy przywodziła obraz Jadźki: widział w wyobraźni jej napięte w tańcu łydki, roznamiętniony wyraz twarzy, półprzymknięte powieki, rozhuśtane w rytm walca angielskiego biodra. Wieczorek pojechał po księdza, Marynia z Leonią krajały w kuchni kiełbasę dla sproszonych gości, ale obie tylko wzdychały, bo jak tu urządzać chrzciny z księdzem, co po polsku nie gada? W dodatku nie było matki chrzestnej, bo Wieczorkowa tak spuchła od trzonowego zęba, że nie patrzyła na jedno oko. Kaźmierz ubrał się w zbyt obszerny na niego garnitur, który zostawił w szafie poprzedni właściciel gospodarstwa. Sam był zatroskany tą kłopotliwą sytuacją i żeby się jakoś pocieszyć, zanurzył w beczce z „kurzennym” blaszany kubek. Wlał jego zawartość do gardła i poczuł, że łyka płynny ogień. Zatrzęsło nim, zatelepało, ale równocześnie umysł mu jakby przejaśniał, wzrok się zaostrzył. Zauważył w półmroku na tle stodoły jakąś postać, która kołysała się w przód i w tył. „Ki czort?” – pomyślał i nagle skojarzył, że to kołysanie odpowiada rytmowi muzyki, płynącej od strony domu Kargula. Witia naśladując kroki Jadźki ćwiczył się ukradkiem w sztuce tańca. Nie miał szczotki, ale ręce trzymał tak, jakby obejmował nimi niewidoczną partnerkę. Kaźmierz podkradł się chyłkiem. Uniesiony muzyką Witia nie dostrzegł zagrożenia.
– Witia! – krzyknął ostro Kaźmierz podejrzewając syna o najgorsze.
– Podejdź no tu!
– Ano podszedł ja – niepewnie wydukał Witia, zbliżając się do ojca.
– Bliżej – gestem palca przywołał Witię do siebie.
– A teraz chuchnij. Witia chuchnął i Pawlak pokiwał głową ze zdumieniem nad swoją pomyłką: głowę by dał, że Witia pokosztował „kurzennego” i przez to w dziwne oszołomienie popadł. Wzruszył ramionami nad głupotą syna i chciał się skierować do domu, usłyszał bowiem wrzaskliwy płacz nie chrzczonego noworodka, kiedy Witia przytrzymał go za rękaw.
– Tatko, wzięli by my od Karguli tego samograja.
– Od Karguli?! – Kaźmierz wytrzeszczył oczy, jakby usłyszał bluźnierstwo.
– A po jaką zarazę?
– Pierwsze chrzciny tutaj i bez muzyki?
– Swojego syna będziesz sobie i przy organach solił, a dla mnie za całe święto musi ta beczka brymuchy starczyć. W tej właśnie chwili Wieczorek wprowadził na podwórze chudego, wysokiego księdza, który powitał gospodarza cienkim głosem: – Gelobt sei Jesus Christus.
– Na wieki wieków – odpowiedział Kaźmierz i popchnął Witię w stronę ganku.
– Galopem leć, żeb' Pawełka do chrztu szykowali. Dziecko powitało księdza rozpaczliwym płaczem. Marynia spojrzała na Kaźmierza, ten przeniósł wzrok na babcię Leonię.
– A nie oszuka nas ten heretyk? – spytała szeptem babcia.
– Pan Bóg jeden na niebie – próbował uspokoić babcię i swoje sumienie Pawlak. Ale kiedy ksiądz przy pomocy Wieczorka spytał, gdzie są rodzice chrzestni, nawet on się załamał. Kokeszko mnąc czapkę, stał w gotowości. Ale z kim miał trzymać dziecko do chrztu?
– Nie ma chrzestnej, nie ma chrzcin! – zadecydował Kaźmierz, jednym dmuchnięciem gasząc trzymaną w ręku świecę.
– Kaźmierz – załamała ręce Marynia.
– Ta cóż nam robić? Heretyka mamy chować? Ksiądz w komży stał skromnie w rogu koło szafy i czekał. I wtedy inicjatywę wykazał Kokeszko. Podochocony „kurzennym”, którym uraczył go Pawlak na powitanie, rzucił się ku drzwiom.
– A on gdzie?! – Kaźmierz zastąpił mu drogę.
– Panie Pawlak: będzie chrzestna, będą chrzciny. Chyba by się na was Pan Bóg pogniewał, jakbyście odwołali pierwsze chrzciny na tych ziemiach. Ledwie drzwi się za nim zamknęły, Marynia i Kaźmierz spojrzeli na siebie pytająco: kogo też Kokeszko im przyprowadzi? Może poleciał na drugi koniec wsi, gdzie podobno osiedliła się w poniedziałek przybyła z łomżyńskiego rodzina zduna? Słyszeli też, że w dawnym domu rzeźnika Fliessa zatrzymały się jakieś dwie kobiety, wracające z przymusowych robót aż z angielskiej strefy okupacyjnej.
– Ja wim – rzucił twardą polszczyzną Wieczorek, trącając paluchem pomidorowy nos,jakby to on mu podpowiedział rozwiązanie.
– Po Jadźkę poleciał bo on ma na nią smak.
– Co? – Kaźmierz zatrząsł się, jakby ujrzał przed oczyma diabła.
– Kargulowa córka u mnie za chrzestną?! Taż ja ją raz-dwa kociubą prześwięcę, koczerbichę jedną! Szukał wzrokiem poparcia u żony, Marynia jednak wzniosła oczy do powały, jakby licząc na zmiłowanie boskie.
– Aj, Kaźmierz – westchnęła z bezmierną rezygnacją.
– Taż przed Bogiem wszystkie równe. Lepsza taka jak żadna – porwała uroczyście ubranego synka na ręce.
– Poganinem ma być?
– Z niej taka rozdziawa, że nie daj Boże – wściekał się coraz bardziej rozsierdzony Kaźmierz.
– Nie będzie mi to zdradzieckie plemię zdobyć łaski Pana Boga pomagało!