– Ot, kłopot serdeczny – westchnęła Marynia, zerkając na stojącego nieruchomo jak wartownik księdza.
– Taż co z nim zrobić? – A cóż jej oczy tak dęba stanęli? Przyjdzie duchowne osobe odprawić… Już zmierzał w stronę szafy, żeby przekazać księdzu swoją decyzję, kiedy drzwi rozwarły się z rozmachem i Kokeszko wciągnął za rękę opierającą się Jadźkę. Dziewczyna objęła wystraszonym spojrzeniem wszystkich obecnych, ale widząc księdza, uspokoiła się: wszak przy kimś takim nie będą Pawlaki jakichś afrontów jej czynić. Tymczasem Kokeszko podjął z łóżka becik z niemowlakiem.
– No co? – toczył wzrokiem wokoło, jakby chciał dać do zrozumienia, że tylko dzięki niemu kolejny przedstawiciel rodu Pawlaków ma zapewnioną łaskę nieba.
– Zła na chrzestną? U nas pod Gnieznem taka jak panna Jadzia to pozuje malarzom do świętych obrazów. Marynia nie namyślała się dłużej: wzięła becik z synkiem z rąk młynarza i wepchnęła go w ramiona Jadźki. Kokeszko przywarł do niej ciasno, tak że czuł ciepło biodra dziewczyny. Jadźka odsłoniła główkę maleństwa. Ksiądz uniósł kropidło.
– Name? – zwrócił się do ojca chrzestnego z pytaniem.
– Paweł – rzucił Kokeszko, a Pawlak potwierdził to gestem głowy.
– Paul – powtórzył ksiądz, robiąc znak krzyża na odsłoniętej główce noworodka.
– Nie Paul, tylko Paweł – podkreślił z naciskiem Kaźmierz. Ksiądz zaakceptował tę poprawkę skinieniem głowy, mamrocząc pod nosem: „Accipe signum cruci in fronte”… Nie przerwał wypowiadania dalszego ciągu formułki nawet wtedy, gdy z trzaskiem rozwarły się drzwi izby. Stanął w nich Kargul, chyląc głowę, by nie uderzyć we framugę. Słysząc łacińskie słowa, poczuł się jak na mszy i przeżegnał się odruchowo. Ledwie ksiądz skończył, Kargul szarpnął Jadźkę za rękę ku wyjściu.
– Jadźka, marsz do domu!
– Panie Kargul – Kokeszko nie puszczał łokcia Jadźki.
– Jeszcze ślubu nie było, a my już z panną Jadzią ojciec i matka… Myślał, że tym żartem rozbawi jakoś Kargula, a równocześnie przygotuje grunt do realizacji swoich przyszłych zamierzeń. Srodze się jednak zawiódł. Kargul spojrzał na młynarza, jakby ten mu oferował kupno zepsutego budzika za metr zboża.
– Co? – huknął.
– On chyba że silnie pijany jest!
– Z radości – potwierdził chętnie Kokeszko.
– Zaręczyny czas ogłosić moje i panny Jadzi. Kargul zmiażdżył spojrzeniem Kokeszkę: tylko pijany mógł tak bluźnić! Szarpnięta przez ojca za rękę Jadźka prawie że wyfrunęła z izby. Kokeszko nie chciał stracić okazji: dopiero chrzest się odbył, a na chrzcinach i cudzych weselach łatwo się pary tworzą. Wypadł na ganek, by dogonić Jadźkę, powstrzymać Kargula. Nagle jakaś postać zastąpiła mu drogę.
– Gdzie? – Witia stał murem przed młynarzem.
– Po swoje – butnie rzucił Kokeszko i zaczął się drzeć w stronę oświetlonych okien domu Kargula: – Jaaadźkaaa!
– Do młyna nie tędy.
– Mnie nie młyna trzeba, tylko młynarzowej – Kokeszko, choć pijany, to dobrze wiedział, czego chce.
– Będzie mąka w Rudnikach, jak wesele będzie. Jaaadźkaaa!
– Pan trofiejny – Witia potrząsnął młynarzem, jakby to był snopek zboża.
– Ojciec pana kupił, to od Karguli wara!
– Demokracja nastała, a ty człowiekowi wolności bronisz?! Kokeszko, szczerze oburzony na to bezprawne ograniczanie jego wolności osobistej, ruszył w ślad za dziewczyną, ale nogi mu się poplątały i rymnął jak długi na ziemię, brudząc sobie twarz kurzym łajnem: Zobaczył stojącą przy drewutni beczkę. Jednym ruchem odrzucił pokrywę, zakasał rękawy i zanurzył obie dłonie po łokcie, by obmyć twarz. Kiedy poczuł „swojuchę”, zrazu go odrzuciło, ale potem zanurzył twarz w utworzonej z dłoni łódce i zaczął smakować zawartość beczki. „Kurzenny” przysmak Pawlaka zrobił swoje: po trzecim łyku Kokeszko najpierw wspiął się na palce, jakby chciał ulecieć niczym orzeł w powietrze, wydał z siebie piskliwy okrzyk: „Jadźka” – po czym nagle oklapł i osunął się na ławeczkę bezwładnie jak łachman. Zanim stracił całkiem świadomość, gdzie jest i co się z nim dzieje, wyszeptał tylko ostatni raz: „młynarzową będziesz”…
– A gówno tobie, nie zegarek – rzucił głośno Witia, patrząc triumfalnie na pokonanego tym razem rywala. Zdobył się wobec niego na wspaniałomyślny gest: podłożył pod głowę Kokeszki zwiniętą derkę, służącą do przykrywania kobyły. Od tej chwili w ten uroczysty dla Pawlaków dzień dwie osoby spały snem sprawiedliwego: mały Paweł, objęty łaską sakramentu, i młynarz Kokeszko, ofiara dwóch swoich namiętności: kobiet i brymuchy. A pierwsze we wsi chrzciny skończyły się dopiero nad ranem.
Rozdział 19
Nie wolno dwukrotnie popełniać błędu na tej samej wojnie, nie warto po raz trzeci przebaczać winnemu. Pawlak uczył się właśnie za stodołą utrzymywać równowagę na rowerze, kiedy dopadł go Witia z wiadomością, że jakiś obcy namawia Kokeszkę, żeby rzucił Rudniki i przeniósł się do sąsiedniej gminy, obejmując we władanie elektryczny młyn zamiast tutejszego, co był wodnym kołem napędzany.
– Ot, pomorek – zaklął Pawlak i stracił równowagę. Zwalił się prosto w rosnące za stodołą pokrzywy. Stojący w swoim sadku Kargul przywitał to głośnym rżeniem. Choć Kokeszko okazał się Judaszem i trzymał z rodziną Karguli, to jednak Pawlak uważał go za własność całej wsi i nie miał zamiaru odstępować go nikomu. Prawie truchtem ruszył ku bramie, każąc Witii na wszelki wypadek przynieść karabin. Wystarczyło mu spojrzeć, kto namawia Kokeszkę do zdrady, by bez wahania zarepetować broń: przy bramie Kargula siedział na motorze Zndapp ten sam człowiek, który skierował na niego dubeltówkę, pragnąc mu zabrać kobyłę. To jemu Pawlak zabrał fachowca, który miał być weterynarzem, a okazał się młynarzem. Teraz „warszawiak” półgłosem przekonywał o czymś Kokeszkę.
– Podkupić go chce! – szeptał Witia, podając ojcu karabin. Pawlak podszedł bliżej i skierował lufę na „warszawiaka”.
– Ja jemu raz darował życie, ale drugi raz ja tego błędu nie zrobię. Dostał on za niego flaszkę spirtu?
– Panie, ja dawno ten spirytus sprzedałem, a pieniążki przepiłem – odpowiedział „warszawiak”, siląc się na uśmiech.
– Czego on naszego młynarza nachodzi, a?
– Bo pan Kokeszko kawalerem jest, a ja mu znalazłem podchodzącą narzeczoną. Musimy sobie pomagać, nie?
– Żeb' ja jemu nie pomógł na tamten świat przenieść sia! – Czego ty, Pawlak, rodakowi karabinem grozisz? – wtrącił się do tej wymiany zdań Kargul.
– Żeb jego wilcy! Taż to nie rodak, tylko chwost złodziejski! Kobyłę moją zabrać chciał!
– Jak pan chce, to może pan mieć drugą – „warszawiak” znalazł sposób, by odwrócić od siebie uwagę, a nawet odegrać rolę dobroczyńcy.
– Ogiera, wałacha, co pan chcesz! Wszystko od ruskich teraz można dostać. Pędzą na wschód z Niemiec całe stada krów, koni…
– Mnie koń potrzebny, bo orać ostatnia pora – zainteresował się Kargul.
– A mnie krowa, bo dzieciątko u mnie maleńkie na świat akurat objawiło sia. „Warszawiak” poczuł ulgę: nie strzela się do posłańca, co przynosi dobre wieści. Kargul chciał mieć konia, Pawlak krowę, a on, Tadeusz Budzyński, wiedział, gdzie i jak je zdobyć.
– Na wszystko trzeba mieć chwyt – wprowadzał ich w swoją praktyczną filozofię życia. Pawlak zrazu odniósł się do niej nieufnie: już raz się okazało, że ten chwyt to była dubeltówka… Tym razem – wedle informacji „warszawiaka” – ażeby dogadać się, nie trzeba było broni. Konwojenci, którzy tygodniami pędzili stada krów i koni, spragnieni byli spirytusu jak cudzołóżca rozgrzeszenia.