Выбрать главу

– Taż u mnie spirtu pełna beczka – Pawlak opuścił dawno karabin i podszedł bliżej do motocykla.

– Za krowę i trzy litry dam! – Musi być jeszcze do tego skóra.

– Jaka skóra? – zdziwił się Pawlak.

– Krowia – wyjaśnił „warszawiak”.

– Ruskie pić – piją, ale liczyć umieją i wszystko im się musi zgadzać. Pan dasz spirt i krowią skórę, to oni dadzą panu żywą krowę.

– A konia dadzą? – upewniał się Kargul, któremu doskwierał brak siły pociągowej tak, jak Pawlakowi brak mleka.

– Dadzą – potwierdził Budzyński, ale Pawlak wyśmiał nadzieje sąsiada: jak chce uzyskać konia, kiedy spirytusu nie ma? – Ale skórę za to mam – triumfował Kargul.

– Jak przez ciebie moja „Mućka” padłszy, tak ja z niej skórę zdarł…

– Ot, chytrus – mruknął pod nosem Pawlak.

– Ta.ż ona w strzępach cała! Warszawiak” zapewnił jednak, że to dla konwojentów nie ma żadnego znaczenia; skóra, choćby cała podziurawiona, potrzebna im do ogólnego rachunku w ramach rozliczenia reparacji wojennych. Pędząc miesiącami bydło na wschód, sami żywili się coraz bardziej chudymi sztukami, za każdym razem zdzierając skórę, by liczba żywego bydła i tego, które padło, w ostatecznym rachunku się zgadzała.

– Pan Pawlak da spirytus, a Kargul skórę po „Mućce” – zdecydował Kokeszko. Pawlak zgodził się.

– Jak znam ruskich, to jak popróbują mojej „kurzennej swojuchy”, to im rachunki pomieszają sia i ja wezmę krowę, a ty se konia weźmierz! Pawlak ulał „swojuchy” z beczki do bańki. Kargul zwinął pod pachę to, co zostało po „Mućce”. „Warszawiak” wziął Kargula na tylne siodełko motocykla Zundapp, który aż przysiadł pod jego ciężarem. Pawlak włożył bańkę do plecaka i popedałował w ślad za „warszawiakiem”, radując się w duszy, że posiadł umiejętność jazdy na rowerze. W pobliżu kamieniołomów rozłożyło się na polach ogromne stado krów i koni. Z daleka słychać było porykiwanie spragnionych wody, nie dojonych krów. Z dala niosły się dźwięki harmoszki.

– To gra lejtnant Dudajew – poinformował ich „warszawiak”.

– Artystyczna dusza: pije wszystko, a gwałci tylko Niemki. Polek nie rusza. Ale lubi też motocykle. Wolał nie ryzykować utraty zundappa i odjechał, zanim któryś z nich się zorientował. Pawlak na wszelki wypadek ukrył rower w krzakach: wystarczy, że już jeden ruscy Witii zabrali… Ze zgrozą patrzyli na zmarnowane wielotygodniową drogą bydło. Krowy leżały wyczerpane. Ich żebra można było policzyć jak ości, co zostały na talerzu po szczupaku. Kargul obmacywał wzrokiem wyniszczone konie. Pawlak wypatrywał krowy, co by nie była gorsza od tej, którą musiał zostawić w Krużewnikach. Na skraju, nie opodal kamieniołomów, stał wóz taborowy, na którym niczym skóra na krowich żebrach rozpięta była płachta. Dowódca konwoju przerwał grę na harmoszce i ze zrozumieniem przyjął ofertę wymiany handlowej bydła za spirytus. Najpierw jednak pragnął się przekonać, jak silną walutą dysponują przybyli. Wychylił pierwszą szklankę „kurzennego”, chuchnął z uznaniem i nalał następną porcję. I Pawlak, i Kargul nie chcieli pić, żeby nie stracić przytomności, zanim nie wybiorą konia i krowy. Lejtnant Dudajew wyraził zaskoczenie: Jak to? Nie wypiją za zwycięstwo nad Hitlerem? Wypili za zwycięstwo, potem za zdrowie towarzysza Stalina, ale kiedy przy toaście „za braterstwo broni” oczy Dudajewa z niebieskich zrobiły się białe – Kaźmierz uznał, że najwyższy czas przejść do konkretów: Chcieliby wybrać to, czego im brakuje.

– A skórę macie? – niespodziewanie przytomnie zapytał lejtnant Dudajew. Kargul rozwinął przed jego oczyma pozostałe po „Mućce” resztki. Lejtnant wrzucił skórę do wozu. Pawlak ruszył wybrać krowę, Kargul zaś skierował się w stronę koni.

– Pastoj! – powstrzymał ich głos Dudajewa.

– Tolko adna sztuka! Mieli do wyboru albo krowę, albo konia.

– Ja chcę krowę – oświadczył twardo Kaźmierz.

– Niemowlę mam.

– Mnie koń nużen – tłumaczył lejtnantowi Kargul. Dudajew, choć niby artystyczna dusza, okazał się być biurokratą: niech biorą, co chcą, ale tylko jedną sztukę! Dostał jedną skórę – może wydać jedno bydlę. On władzy radzieckiej nie myśli oszukiwać, liczba musi się zgadzać. Odwrócił się do nich plecami i sięgnął po harmoszkę. Jej tony akompaniowały ostrej wymianie zdań między Pawlakiem a Kargulem.

– Ja już krowę wybrał…

– Szkoda twojej fatygi, bo ja tego wałacha biorę.

– Ja spirt dał!

– A ja skórę! Krowy nie dojone ryczały, konie smętnie rżały, harmoszka grała, a oni stali tak na skraju kamieniołomów, trącając się piersiami, obchodząc się wokoło jak dwa tryki przed starciem. I wtedy przestraszona ich krzykami wybrana przez Pawlaka krowa zwaliła się ze skalistych brzegów kamieniołomów. Wpadła do wody wypełniającej wyrobiska.

– Wot wasza skatina! – lejtnant Dudajew wskazał ręką zwłoki krowy. Uznał w tym momencie, że transakcja została załatwiona: mogą sobie wziąć krowę, która leżała na dnie kamieniołomów. A skórę zatrzymuje: rachunek musi się zgadzać. Zatrzymał też całą bańkę „swojuchy”.

– Przez ciebie nie mam ja konia – warczał Kargul, wycofując się znad przepaści.

– Przez twoje hańdry-mańdry krowę ja stracił, że o bańce nie wspomnę – Pawlak nacisnął na czoło maciejówkę i splunął pod nogi Kargula.

– Przez ciebie, bambaryło jeden, ruskie drugi raz nas wykiwali. Pierwszy raz w tej Jałcie, drugi dzisiaj! Wyciągnął rower z krzaków i ruszył w stronę wsi, nie oglądając się na Kargula, przez którego – swoim zdaniem – stracił szansę wyrównania strat, na jakie naraziła go historia. Mają rację ci, co głoszą, że nie wolno po raz drugi brać na sojusznika tego, co raz już okazał się zdrajcą. Tylko głupiec po raz drugi przebacza winnemu…

Rozdział 20

Mówią, że świat jest szeroki,jak morze głębokie. Ale tak naprawdę to każdy ma swój świat na swoją miarę. Dla babci Leonii dom bez pieca, na którym można by spać i wygrzać stare kości, to nie był prawdziwy dom. Cóż było robić! Jesień się zbliżała, trzeba było pomyśleć o prawdziwym piecu dla babci Leonii. Dziwna była jesień tego roku. Jeszcze w połowie października nowi mieszkańcy Rudnik kończyli żniwa. Wyległe zboże nie obiecywało ziarna, ale żeby zasiać nowe – trzeba było przed orką zebrać te suche badyle.

– Z tego mąki nie wytrzepiesz – mruczał Kargul, patrząc, jak Pawlak zwozi ścięte zboże, które przypominało zrzuconą z dachu starą strzechę. Pawlak miał przynajmniej kobyłę. Kargulowi przyszło zaprząc do wozu dwie pozostałe krowy. Za to mógł mieć jedyną satysfakcję: zdobyty przez Pawlaka młynarz trzymał się jego, Kargula podwórza. Kręcił się zawsze w pobliżu Jadźki i to nie dawało Witii spokoju. Mieszając glinę, przygotowaną do budowy pieca chlebowego, który by przypominał ten z ich krużewnickiej chaty, wciąż zerkał na tamtą parę. Żeby zacząć budowę pieca dla babci Leonii, musiał najpierw wynieść z kuchni zgrabny piecyk, świecący białą emalią. Kiedy stawiał go przy płocie, zauważył, że Kokeszko przycupnął na ławeczce blisko Jadźki. Dziewczyna obierała ziemniaki, a Kokeszko tokował, zasłuchany w swoją pieśń niczym głuszec.

– Jak się wojenka zaczęła, przysięgę złożyłem, że się nie ożenię, rozumie panna Jadzia? – zaglądał jej w oczy, chcąc zwrócić uwagę na znaczące wyznanie.

– Ja na ten przykład zginę i kobitę wdową zostawię? Nie! Nigdy! Ja długów mieć nie lubię.

– No i co z tego pana Kokeszki gadania wynika?

– Jak to co? Przecie już po wojnie.

– Wie pan co? Lepiej dalej uczciwym człowiekiem zostać.

– Ale we dwoje, panno Jadziu – gruchał przymilnie.