Выбрать главу

Rozdział 3

Taksówka rusza spod bramy obejścia Pawlaków. Kiedy sunie w zalewającym świat lipcowym upale ulicą wsi Rudniki, zza otwartych okien, zza płotów i bram odprowadzają wołgę spojrzenia mieszkańców wsi. Dla wszystkich przyjazd gościa z Ameryki jest niewątpliwie wydarzeniem ważniejszym od znalezienia w sklepie GS-u w sztok pijanego złodzieja, który leżał wśród opróżnionych butelek wina w towarzystwie równie pijanego stróża nocnego. Pawlak w obroży kołnierzyka non-ironowej koszuli siedzi sztywny, spocony i napięty. Buła krawata, który na jego życzenie zawiązał mu Pawełek, ściska mu grdykę, tak że przełyka ślinę, jak tuczona gęś przełyka kluski. Upał jest tak wielki, że w taksówce nie ma czym oddychać, ale Budzyński nie pozwolił otwierać okien, żeby mu ucha nie zawiało. Ujechali może kilometr, kiedy na wysokości olszynowego zagajnika silnik wołgi prychnął trzy razy niczym kot pojony szampanem. Coś wstrząsnęło samochodem, zarzęziło pod maską. Wóz toczy się kilkanaście metrów siłą rozpędu, a w oczach „warszawiaka” pojawia się bezdenne zaskoczenie. Stoją na skraju łąki, ściśnięci jak sardynki w pudełku. Budzyński daremnie przekręca kluczyk w stacyjce. Starter rzęzi, prawa noga kierowcy naciska pedał gazu, ale silnik ani rusz nie chce zaskoczyć. Kaźmierz nerwowo spogląda na kierowcę, który rozpaczliwie ściska kierownicę.

– Ki czort? Taż miał maszynę narychtować.

– Wczoraj przeglądałem, panie Pawlak.

– To pewnie gaźnik – Pawełek, który wszystko umie naprawić, nawet ze starej łuski przeciwlotniczego pocisku potrafi zmajstrować zapalniczkę, czuje się w prawie służyć radą.

– Trzeba żychlerek przedmuchać. Pan otworzy maskę…

– Sam pojedzie – upiera się Budzyński, urażony w swojej zawodowej ambicji.

– To ruska marka, wszystko co ruskie gniotsia nie łamiotsia.

– Niech no mnie pan Budzyński za ruskimi nie agituje, bo mnie raz-dwa szlag może trafić i rodzonego brata w osobistej swej postaci nie zobaczę…

– Spóźnim się, Kaźmierz – Marynia wierci się, ściśnięta między synem a synową. Pawlak rusza wąsikami jak zawsze, kiedy coś idzie nie po jego myśli. Wyciąga z kieszeni kamizelki cebulasty zegarek na dewizce i piorunuje wzrokiem kierowcę.

– Żeb' jego wilcy z tą ruską techniką – chowa zegarek i podejmuje decyzję: – Do czorta z taką jazdą. Wysiadać! Na skróty dawaj! Nie oglądając się na resztę rodzinnej delegacji, Pawlak ostro rusza przez podmokłą łąkę ku widocznej za nasypem stacji kolejowej. Przebiera żwawo krótkimi nogami, jedną ręką przytrzymując kapelusz, a drugą ocierając wierzchem dłoni pot z czoła. Za nim rzędem, niczym pochód gęsi, rusza rodzina. Szpilki Jadźki zapadają się w podmokłą darń. Oddaje poduszkę z Anią mężowi, sama jednym ruchem ściąga z nóg pantofle, potem pończochy i klapiąc bosą stopą o trawę, rusza w ślad za teściem. Pawlak czuje, jak nogi mu grzęzną w podmokłym dywanie łąki.

– Ot, pomorek – mruczy do siebie i ogląda się z wściekłością na drogę, gdzie pod uniesioną maskę wołgi nurkuje „warszawiak”.

– Koniem by na czas przykołdybał sia! Chciał koniem po Jaśka wyjechać: niechby poczuł się swojsko, jak w czasach, kiedy do Trembowli ich ojciec wiózł na jarmark kopę jaj; przecież Jaśko sam pisał, że w takim Chicago konia to można tylko w muzeum przyrodniczym obejrzeć i w kinie. Miałby więc na samym wstępie dowód, że jednak Polska ma pewną przewagę nad Ameryką, bo tu wystarczy w niedzielę na sumę się wybrać, żeby zobaczyć zaprzęgnięte do wozów i kare, i siwki. A swojego kasztana Kaźmierz nie musiał się wstydzić. Ale zakrzyczeli go wszyscy, że marnie wypadną w oczach gościa,jeśli go samochodem nie przywiozą. A teraz masz: samochód stoi jak trzeźwy na weselu, ani z niego pożytku, ani szyku, a on musi brnąć na skróty i własnymi nogami nadrabiać braki radzieckiej techniki.

– Kaźmierz! – dobiega go wołanie Maryni, która stawiając wysoko niczym bocian nogi kroczy w ślad za nim.

– Nogawki portków podwiń, bo tam podmokło.

– Ale my przez tę taksówkę w kałabanię wpadli – sapie Kaźmierz podwijając nogawki.

– A mówiłem, że mogli my w konia wyjechać.

– Eeee, tato gada jak niedzisiejszy – sprzeciwia się Witold, taszcząc śpiącą w beciku córeczkę.

– Jakże to, po Amerykańca furmanką?

– Najsampierw on Pawlak, a dopiero potem Amerykaniec – poucza go Kaźmierz. W tym momencie słychać przeciągły gwizd lokomotywy. Nad linią zielonych bzów, majaczących w oddali za łąką, ukazuje się pióropusz dymu. Wszyscy przyspieszają, jakby ktoś puścił szybciej taśmę filmową: Pawlak, podwinąwszy nogawki, tak przebiera nogami, że prawie fruwa nad łąką, gestami nakłaniająců pozostałą część rodziny do wyścigu z nadjeżdżającym pociągiem. Z drogi „warszawiak” widzi tyralierę Pawlaków na łące. Załamany zdziera z głowy beret i rzuca go w przydrożny oset.

Rozdział 4

Ostatnia wielka w życiu podróż to nieunikniony powrót do czasów dzieciństwa. Nie jedziesz, by spotkać nowych ludzi, odkryć nowe pejzaże: jedziesz, by spotkać się z sobą samym – takim, jakim pamiętają cię bliscy z tamtych dziecinnych lat. Stoi na zalanym słońcem peronie, patrząc w ślad za oddalającym się ostatnim wagonem. Rozgrzane upałem szyny wydają się falować w powietrzu. Rozgląda się naokoło: czerwony, schludny budyneczek stacyjki Rudniki zupełnie mu nie przypomina stacji w Trembowli. Wokół żywopłot bzów, dalej szare dachy wsi. Więc tu jechał na spotkanie swojej młodości. Przebył morza, by załatwić ostatnią ważną sprawę życia. A tą sprawą nie jest bynajmniej chrzest wnuczki jego brata… Stoi obok stosu bagaży, złożonych na końcu peronu. Na głowie ma słomkowy kapelusz z barwną wstążką. Twarz sucha, wygolona, pod grdyką muszka na gumce. Kraciasta marynarka z płótna gryzie się z fioletowymi spodniami, ale najbardziej rzucają się w oczy jego sztuczne szczęki, które odsłania w szerokim uśmiechu na widok wbiegającej na peron grupy. Kaźmierz, ujrzawszy samotną postać na peronie, przysłania oczy dłonią i sapie, zmęczony po biegu:

– Oj, chiba że to on. Chce ruszyć ku przyjezdnemu, ale słyszy za plecami szept Maryni: – Kaźmierz, nogawki… Podwinięte nad kostki nogawki jeszcze bardziej skracają postać Pawlaka. Przykryty kapeluszem przypomina teraz wyglądający z mchu grzyb. Nie spuszczając oczu z uśmiechającego się niepewnie mężczyzny, odwija nogawki, podskakując na jednej nodze, wierzchem dłoni ociera pot cieknący po skroniach spod kapelusza i rusza powoli ku przybyszowi. Za nim tyralierą posuwa się reszta delegacji. Na dwa kroki przed przyjezdnym zatrzymuje się. Patrzy na brata, a twarz mu drga, jakby walczył ze sobą, czy ma się śmiać z radości, czy też z radości płakać. I tak oto stoi naprzeciw siebie dwóch Pawlaków. Jeden jest stąd, a drugi stamtąd. Jeden jest Kaźmierz – a drugi John. Pierwszy wyszedł witać drugiego i nie wie o tym, że ten drugi właściwie przyjechał się żegnać. Przyjezdny uchyla konwencjonalnym gestem słomkowego kapelusza, odsłaniając na moment opaloną łysinę.

– Jestem John Pawlak – mówi twardą, obco brzmiącą polszczyzną.

– Czy ty mój brat?

– Tak, to ja – rzuca w odpowiedzi Kaźmierz, a choć stara się być spokojny, to broda mu drży, a grdyka w obręczy kołnierzyka wędruje w górę i w dół. Stoją tak przez chwilę, jakby rozdzielała ich jakaś niewidoczna bariera. Patrzą na siebie z odległości kilku metrów, jakby każdy z nich chciał się najpierw oswoić z tym, że żaden nie odpowiada obrazowi, jaki każdy z nich stworzył w swojej wyobraźni. Widzieli się ostatni raz, kiedy jeszcze wszystko było przed nimi. Kiedy Marynia nie była żoną Kaźmierza, a Jaśko nie marzył nawet, że będzie miał kiedyś plastikowe zęby, piękniejsze niż prawdziwe. Może to te nieskazitelnie białe zęby onieśmieliły z początku Kaźmierza? Może ten słomkowy kapelusz, jaki przed wojną nosił notariusz w Trembowli? Albo ten aparat fotograficzny na szyi? Kaźmierz pierwszy nie wytrzymuje konwencji oficjalnego powitania i rzuca się w ramiona wyższego od siebie brata.