– A po kiego czorta mnie do PPR-a pchać sia, kiedy czerwoni za kołchozami są i wcześniej czy później będą chętni te ziemie z reformy chłopu odebrać?
– Choćby na złość Kargulowi – Fogiel podsunął chytrze istotny argument.
– On za Mikołajczykiem. to wy, obywatelu, za Bierutem.
– Ja?! Aj, sołtysie, ja mogę być zawsze przeciw Kargulowi, ale za Bierutem nigdy. W ten sposób sołtys Fogiel stracił nadzieję, że Pawlak stanie się świadomym fundamentem władzy ludowej. Teraz jednak w trakcie referendum zależało mu na jednomyślnym stanowisku wsi, z którego będzie go rozliczał sekretarz powiatowy.
– To taki wasz Polaka znak? – wskazał fajką napis na stodole.
– Pawlaka znak – Kaźmierz wziął się pod boki, dając tym do zrozumienia, że nie zmieni hasła.
– Mojego kota mlekiem zwabił. Jak on „tak, tak ja „nie”. Sołtys z politowaniem pokręcił głową nad głupotą chłopskiego uporu.
– My tu jedność zakładamy jak pszczółki, jak mrówki, a wy dywersję robicie? Przez kota ma nie być w narodzie zgody?
– Kot mój, a Kargul z niego Judasza zrobiwszy.
– Jak wy nie możecie się dogadać, to ja tego kota rekwiruję.
– Sołtysie, wy nie róbcie tego, żeb' ja był zmuszony przeciwko władzy ludowej wystąpić, bo na to ja czasu nie mam, ziemia się o te ręce modli – wyciągnął przed siebie ręce, żeby sołtys nie miał wątpliwości, o które ręce chodzi.
– Tak mówicie, Pawlak, jakbyście na tego kota bumażkę mieli.
– Fogiel poruszał wąsami jak chrząszcz odnóżami i obejrzał się przez ramię na stojącego przy płocie Kargula.
– Jak się macie kłócić, to ja kota biorę…
– On moim myszom przeznaczony! Mój to kot!
– A jak ja jego od Kargula dostanę?
– Taż ja go nie oddam! – rzucił się Kargul bez wahania.
– Ot, kałakunio jeden – zachrypiał Kaźmierz, ściskając pięści.
– Mnie też nie oddasz?
– Jak on twój, to czego on na moim przesiaduje'?
– Ty Kargul, nie udawaj głupszego, jak jesteś, bo cię raz-dwa rozumu nauczę, jakżeś już zdążył zapomnieć te lekcje, co ci mój brat, Jaśko, dał!
– A, ty Kaźmierz, lepiej pilnuj swoich gnid na głowie – huknął basem Kargul. Pawlak porwał umaczany w wapnie pędzel i gotów był ruszyć z nim na Kargula, kiedy ten, zasłaniając na wszelki wypadek twarz kapeluszem, zwrócił się do sołtysa:
– Niech władza rozsądzi. Po to jest ustanowiona. Ta propozycja spotkała się z uznaniem ze strony sołtysa. Skinął z godnością głową, pyknął z fajeczki, odsunął z czoła wyszmelcowaną rogatywkę i szukał w myśli rozwiązania, które byłoby sprawiedliwe dla wszystkich, ale i korzystne dla niego. Jadźka przyniosła kota w klatce i przechylając się przez płot postawiła ją u stóp sołtysa. Pawlak już się schylił, żeby ją porwać w swoje ręce, ale Fogiel, brzęcząc orderami, pierwszy chwycił klatkę i przytulił do błyszczącej od odznaczeń piersi.
– Ot, pomorek – zdenerwował się Pawlak.
– To jest kot z centralnej Polski przywieziony. Dwa kwintale pszenicy ja za niego dał, że rowera nie wspomnę…
– To niech kot sam wybierze, kogo woli – padła ostrożna propozycja sołtysa.
– Taż on mleko woli – zdenerwował się nie na żarty Pawlak.
– Wie, co dobre – zabuczał Kargul i to już ostatecznie rozwścieczyło Pawlaka. Zakipiał jak czajnik na wolnym ogniu.
– Ot, stary bzdyk. Ty masz dwie krowy, ale ja mam karabin.
– Oba mamy – mitygował go Kargul. Sołtys uspokoił ich gestem, zasiadł na pieńku i trzymając klatkę z kotem na kolanach ogłosił werdykt.
– Obywatele pionierzy – zaczął uroczyście.
– Ja dam sprawiedliwe wyjście, bom od tego Władzą jest, żeby łatać, co nie do załatania. Kargul da Pawlakowi jeden kwintal pszenicy i koło od rowera, za to kot będzie trzy dni u Kargula, trzy dni u Pawlaka, a w niedzielę i święta moje myszy obrobi.
– Prawdziwy Salomon – szepnęła babcia Leonia, patrząc na sołtysa jak na święty obraz.
Rozdział 25
Mówią, że po to ustanowiono niedzielę, żeby sprawiedliwość mogła przestać czuwać i odpoczęła zamknąwszy oczy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ta niedziela sprawiedliwości dla Pawlaka wypadła w piątek, i to on musiał otworzyć jej oczy. Poszła Marynia do ogrodu po marchewkę dla małego Pawełka. To co zastała wśród grządek, przyprawiło ją o palpitacje: wszystkie korzonki jarzyn były podgryzione, zbezczelniałe, rozbestwione myszy całymi szwadronami biegały po sadzie, wspinały się nawet po jabłoniach, jak alpiniści po skałach, by sięgnąć zielonych jeszcze papierówek. Marynia podsunęła przed oczy Kaźmierza ogryzioną marchew.
– Patrzaj, jaki na nas dopust przyszedł. Po drzewach harcują! – Jaki dzisiaj dzień? – rzeczowo spytał Kaźmierz.
– Piątek. Dzisiaj u nas on ma robić.
– Ano, wołaj kota! Marynia podeszła do płotu i zaczęła przywoływać kota, którego trzymał w ramionach Kargulowy Tadzik. Słysząc pieszczotliwe „kici-kici”, kot wyrwał się z rąk chłopca i ruszył w stronę Maryni, doszedł jednak tylko do połowy drogi i stanął jak wryty. Zamiauczał rozpaczliwie, bo szarpnęła go obręcz sznurka, przywiązanego do jego szyi. Drugi koniec sznurka omotany był wokół wbitego w ziemię palika.
– Aj, Kaźmierz – jęknęła rozpaczliwie Marynia.
– Taż kot w niewolę popadł. Na sznurku go pasą. Pawlakiem aż zatrzęsło.
– Nie będzie mi Kargul umowy łamał i siłą kota do kolaboracji zmuszał! Przebierając spiesznie krzywymi nogami dopadł okna, przechylił się przez parapet i wyciągnął za lufę karabin, kierując go w stronę podwórza Kargula. Kokeszko, który pomagał Jadźce rozwieszać pranie, zasłaniając się pustą miednicą, jął się wycofywać w popłochu w kierunku ganku. Jadźka nie widziała zagrażającego niebezpieczeństwa. Zza mokrej kapy, którą mocowała na sznurze przyszczypkami, usłyszała tylko przeraźliwy krzyk Witii: „Jadźka!” Zanim zdążyła wyjrzeć zza mokrej kapy, Pawlak zarepetował karabin i nacisnął spust. Rozległ się tylko suchy trzask iglicy.
– Witia! – krzyknął Kaźmierz.
– Ano patronów dawaj! W tej chwili wypadł na ganek Kargul, szamocząc się ze swoim karabinem.
– Tato, kryj się – krzyknęła Jadźka, zderzając się z Kokeszką, który zasłaniał się miednicą. Pierwszy wystrzelił Kaźmierz. Kokeszko przewrócił się. Wypuszczona przez niego miednica potoczyła się z brzękiem. Jednak nie on był ofiarą, lecz kot, którego Kaźmierz wziął na cel. Kargul odpowiedział ogniem. Słysząc świst pocisku, Marynia przypadła do cembrowiny studni. Strącone przez nią wiadro zwaliło się z trzaskiem w głąb cementowych kręgów, a rozwijający się łańcuch zamienił korbę w śmigło. Pawlak chciał odpowiedzieć ogniem, ale gdy zarepetował karabin, zamek wypadł mu pod nogi.
– Łap zamek, bo wylata! – krzyknął do Witii, wycofując się pod ogniem Kargula do domu. Wpadł z karabinem do kuchni i przyczaił się przy oknie, obserwując poczynania przeciwnika. Babcia leonia, słysząc kanonadę, nie przestała obierać ziemniaków.
– Znowu wojna? – spytała bez specjalnego zdziwienia.
– O kota. Ktoś oberwał?
– Jeden trup leży – informował rozgorączkowany Witia, wyglądając spoza ramienia ojca na pole walki.
– Tato za pierwszym razem trafił.
– Ot, widać przyszedł czas na pierwszy pogrzeb – westchnęła babcia Leonia.
– Z kota nawet futerko nie zostało – Witia ocenił z uznaniem celność ojca.
– Ot żal – mruknął Kaźmierz.