– Aj, Bożeńciu, jaki wtenczas lament był! Już i księdza Paralatę do Władka z olejami sprowadzili, ale on bezlitośnie był do tego życia przywiązany… Jadźka, tuląc Anię w ramionach, gorliwie gestem głowy przytakuje tym słowom.
– Co zrobić – wzdycha z prawdziwym żalem Jaśko – Pan Bóg czasem głuchy na oba uszy. Bo ja już na okręcie, jakem z Hamburga odbijał, modliłem się o śmierć dla niego – rozkłada bezradnie ręce, dając tym gestem do zrozumienia, że nie wszystkie wyroki boskie można pojąć ludzkim rozumem.
– Czy w stalowni ja robił w Detroit, czy na farmie Wisconsin, czy jako varnisher… znaczy lakiernik w Chicago, nie zacząłem dnia bez wzdychnięcia: „Bądź miłościwy, dobry Boże, i wytnij z tej ziemi Karguli jak chwast”.
– Aj, człowiecze, taż nie ma pszenicy bez kąkolu – Kaźmierz okrężnymi drogami zmierza do obudzenia u Jaśka chrześcijańskiej zasady wybaczenia, Jaśko jednak trwa przy swoim.
– Przez Kargula kraj ja stracił.
– Taż ty na powrót do Polski przykołdybał sia…
– Ani ta Polska taka, jaka była, ani ta ziemia nasza.
– Aj, człowiecze – wzdycha Kaźmierz.
– Co ty o niej wiesz? – Wiem, że chcę ja od ciebie tamtej krużewnickiej ziemi, co ty ją w woreczku przywiózł. Choć w Chicago, ale w swojej ziemi będę leżał…
– Ot pomorek – Kaźmierz demonstracyjnie rozkłada ręce.
– Taż on ledwie przyjechawszy, a o śmierci gada, że tylko siadłszy -płacz!
– Masz ty dla mnie, Kaźmierz, te ziemie w woreczku? – upewnia się Jaśko. Kaźmierz nerwowo wciska się w oparcie wersalki. Toczy wzrokiem po twarzach zebranej rodziny, jakby brał ich na świadka, że ciężko jest się normalnemu człowiekowi dogadać z Amerykańcem.
– Czego jak czego, ale ziemi tu nam nie brak.
– Ale mnie o tamtą ziemię idzie. Naszą…
– Ta nasza, w którą pot nasz wsiąka…
– Ja tu nie gospodarz.
– Posłuchaj, Jaśku – w głosie Kaźmierza pojawia się znowu podniosła intonacja, ale też i akcent pewnej urazy wobec postawy Johna.
– Jak gościem się czujesz, to ja cię jak gościa po swoim oprowadzę. Pokażę ja tobie, jak żyję i gdzie mnie śmierć znajdzie… Bierze brata pod ramię, żeby go wyprowadzić z izby na podwórze, ale Jaśka zatrzymuje drobna rączka Ani, sięgająca do jego muszki. Ania ukazuje w uśmiechu bezzębne dziąsła. Jaśko, wzruszony, bierze ją z rąk Jadźki i przytula do piersi.
– Przytomna – komentuje półgłosem Pawełek.
– Wie, że ojciec chrzestny z Ameryki to nie to, co tutejszy. Huśtając Anię w ramionach, Jaśko w ślad za bratem wychodzi na podwórze. Za nimi, niczym procesja za biskupem, ciągnie rzędem cała rodzina Pawlaków. Słońce smagnęło ich po oczach. Jaśko huśtając w ramionach uśmiechniętą Anię, rozgląda się naokoło. Wciąga głęboko powietrze, jakby chciał sprawdzić, czy odkryje w nim zapach krużewnickiego obejścia – niepowtarzalny aromat gnoju, kurzu, mleka, kurzego łajna i wiatru, co zwykle w lipcu niósł od pól niewidoczną mgiełkę pyłu dojrzałej pszenicy.
– Very nice – przenosi wzrok z murowanego domu na budynki obejścia.
– Stodół murowany… I stajnia.
– Pochyla się nad Anią, jakby dla niej była przeznaczona ta konkluzja: – Ale u tata powietrze inaczej pachniało.
– Awo, wymyślił – Kaźmierz niecierpliwie wzrusza ramionami.
– Można odkryć gnojownik i będzie jak u tata.
– Gorąco dziś – Jaśko przenosi się z Anią w cień ganku.
– Słońce to samo jak u tata. Kaźmierz niespokojnie patrzy przez płot w stronę domu Karguli. Nie daj Bóg, żeby swoim przedwczesnym pojawieniem zniweczyli całą jego misterną koncepcję obłaskawienia Johna Pawlaka z sytuacją, która na razie była dla tamtego równie nie do przyjęcia, jak fakt, że te poniemieckie ziemie miałby uważać za swoje. Jaśko rozgląda się naokoło. Zapewne w swojej wyobraźni dokonuje porównania tego, co widzi, z tym, co zapamiętał z Krużewników. Nagle jego wzrok zatrzymuje się na ścianie stodoły. Pod okapem wisi na gwoździu stary sierp. Jego ostrze od wieloletniego ostrzenia osełką jest tak już cieniutkie jak anielski włos, którym przyozdabia się choinkę na Boże Narodzenie.
– Poznaje? – pyta Kaźmierz z nadzieją.
– Sierp – mówi Jaśko.
– Taki sam jak u tata.
– Ten sam – z naciskiem podkreśla Kaźmierz.
– Tylko to zostało.
– A żarna masz?
– Taż żarna to bezlitosny przeżytek.
– W Chicago w muzeum można zobaczyć.
– Życie to nie muzeum.
– To coś ty jeszcze, Kaźmierz, z Kruszewników przywiózł? – Z Krużewników – poprawia Kaźmierz wymowę brata.
– Tylem wziął, co się w jeden wagon pomieściło: konia, matkę, Marynię, co w brzuchu wiozła tego oto tu następcę – gestem głowy wskazuje Pawełka – trzy worki sucharów, Witię, święty obraz, coś ty przed nim przysięgę składał, ten sierp, a także samo bezlitosne zdumienie, że Pan Bóg pozwolił tym, co nas od Hitlera wyzwolili, wyzwolić nas od naszej ziemi. Bo tylem ja jej tylko wziął, ile się w worku zmieściło, żeb' było czym w razie co grób posypać.
– A trąby ty nie wziął?
– Jakiej trąby? – pyta Pawełek, przysłuchujący się z boku tej rozmowie.
– Bas „B”, co trzydzieści dwa dolary kosztował – mówi John, a Kaźmierz kiwa potakująco głową: takiej trąby nie miała żadna orkiestra strażacka w całej gminie. Bas ufundował John, żeby o nim w Krużewnikach nie zapomniano. Kiedy otrzymał w Detroit list od Kaźmierza, że ksiądz Paralata tworzy straż pożarną, a przy tej straży ma być orkiestra – John wysłał na ręce księdza odpowiednią sumkę, żeby ten kupił instrument. Postawił tylko jeden warunek: ksiądz miał ogłosić wszystkim z ambony, że Jan Pawlak z Ameryki ufundował nie tylko świeczniki do kościoła, ale i dla straży ogniowej bas „B”. Ten dar serca stał się przyczyną dalszych zatargów z rodziną Karguli. W pół roku po zakupie trąby zmarło się Wojciechowi Kargulowi. Ponieważ Kargul zawsze w Boże Ciało nosił za księdzem feretron – ksiądz Paralata postanowił w rewanżu odprowadzić zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku przy dźwiękach strażackiej orkiestry. Pogrzeb dotarł do mostku na strumieniu, kiedy drogę zastawił Kacper Pawlak. Rozłożył ramiona przed kroczącym z krzyżem kościelnym: „Nie będzie mi ten Herod Kargul wkraczał do królestwa niebieskiego przy trąbie, co ją mój Jaśko ufundował!”. Ksiądz Paralata usiłował powstrzymać starego Pawlaka, przemówić do jego chrześcijańskiego sumienia, ale ten rozepchnął orkiestrę, dopadł kulawego Denderysa, co szedł na końcu, owinięty potężnym basem „B”, mimo oporu wyrwał mu trąbę i uniósł ją w ramionach do swojej chałupy. Od tej pory Kacper miał napięte stosunki z księdzem, – a poprzez niego z samym Panem Bogiem: kiedy z ambony padały słowa o tych, co krzyżem się żegnają, a wybaczenia w sercu nie mają – wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Zaniósł kiedyś trąbę Kacper na plebanię, ale ksiądz mu ją odesłał przez kościelnego. I tak wisiała trąba na ścianie chaty Pawlaków, aż kotka zaniosła tam jakieś szmaty i w jej tubie powiła kocięta. Kiedy John w 39 w sierpniu otrzymał list opisujący koleje basa „B” – odpisał Kaźmierzowi, że „tato był w prawie tak postąpić, bo ja tu nie po to jem czarny chleb, żeby Kargulowi orkiestry grały”. Ale ten list nigdy do Krużewników nie dotarł.