Выбрать главу

– Szarpnęło, gwizdnęło i się potoczyło… Ale zanim koła wagonów potoczyły się na zachód, ile to dni musieli razem z dobytkiem koczować na trembowelskiej stacji, ile nocy czuwać, żeby im nocą złodzieje czemodanów spod głowy nie wyciągnęli; opuszczali Krużewniki jako ostatni, bo Kaźmierz, wyznaczony przez „siel-sowiet” na sołtysa, mógł opuścić wieś dopiero po przejęciu terenu i obiektów przez komisję. Wszyscy już wyjechali, chaty puste stały, żadna krowina nie zaryczała – a jego wciąż trzymali niczym zakładnika. Kiedy wreszcie podstawiono wagon i dla nich – Kaźmierz kazał Maryni uklęknąć i podziękować Bogu, że wyprowadza ich oto z domu niewoli, jak kiedyś Żydów z ziemi egipskiej. Jeszcze kłopoty były z tym workiem, wypełnionym ziemią z pola Pawlaków i grobu Kacpra. Leonia trzymała go kurczowo przy sobie jak największy skarb. NKWD-zista, podejrzewając, że tkwią w nim jakieś skarby, kazał wysypać zawartość worka na peron. Kaźmierz wykupił się dwoma litrami bimbru i wtaskał woreczek do wagonu, umieszczając go pod pryczą matki. Nie opowiada teraz tych wszystkich szczegółów, bo chce skrócić drogę, która go właśnie na to, a nie inne podwórze przywiodła. A to był czas, kiedy nie historia zależała od człowieka, tylko człowiek od historii. Ale czy ktoś, kto przeżył wojnę w Ameryce, może to wszystko pojąć?

– I tak my przed siebie ruszywszy, nawet nie wiedzieli, gdzie nam wysiąść przyjdzie. I tak się ta wędrówka ludów zaczęła: dzień jedziesz, dwa dni stoisz, tydzień ma dni siedem, w miesiącu jest tygodni cztery, a w pociągu jest wagonów czterdzieści i osiem – Kaźmierz słyszy, jak Marynia westchnieniem potwierdza jego relację.

– A szyn przed parowozem nie ubywa, za to sucharów z wora ubywa. A wiózł ja, prócz klaczy i rodziny, trochę tej Polski w worku z ziemią z naszego spłachetka i tatowego grobu, no i w brzuchu mojej Maryni, co się nieuchronnie do wydania tego oto Pawełka na świat szykowała…

Rozdział 8

To, co kiedyś staje się treścią ballad czy legend, w chwili gdy się dzieje, śmierdzi zazwyczaj przaśną codziennością. Wnętrze towarowego wagonu, którym tłukła się w nieznane rodzina Pawlaków, przypominało stajenkę betlejemską. Po jednej stronie stała kobyła ze smętnie zwieszoną głową, po drugiej w koszu wiklinowym gnieździły się trzy kury, a na pryczy Witolda i Kaźmierza tkwił przywiązany za nogę kogut. Babcia Leonia podsypywała kurom ziarna, licząc, że odwzajemnią się jej jajkami. Kogut, jakby zgłupiał w trakcie tej nie kończącej się drogi na zachód, piał o niezwykłych porach, najczęściej w środku nocy, gdy pociąg stawał w polu na długie godziny. Na żelaznym łóżku w kącie wagonu ciężko wzdychała Marynia, trzymając na kopule ciężarnego brzucha złożone dłonie, jakby chciała ochronić szykującego się na ten powojenny świat kolejnego przedstawiciela rodziny Pawlaków od wszelakiego niebezpieczeństwa. Spoglądała często na przeciwległą ścianę, gdzie Kaźmierz umieścił nad żłobem kobyły poczerniały oleodruk ze Świętą Rodziną: jeśli pan Jezus mógł się urodzić w stajence – pocieszała się Marynia – to czyż ona ma prawo się skarżyć, jeśli przyjdzie jej rodzić w towarowym wagonie? Wydawało się, że spędzą w tym transporcie więcej czasu, niż Noe musiał przetrwać w swojej arce. Na nowej granicy stali trzy dni i trzy noce. Radzieccy żołnierze trzy razy dziennie obchodzili wagony, sprawdzając, czy się zgadza liczba ludzi i inwentarza, a ponieważ wciąż im się z wykazami nie zgadzało, maszyniści wygasili ogień pod kotłem lokomotywy. Wykazy zgodziły się momentalnie, gdy każda rodzina dostarczyła dostateczną ilość spirytusu. Nie dojechali zbyt daleko, gdy znów dwa dni zatrzymano ich transport na bocznicy; tym razem była to decyzja naczelnika leżącej przed Sanokiem stacji: kara za to, że przesiedleńcy z transportu oberwali mu jabłka w sadzie i ukradli kury. Staliby tak może i do zimy, gdyby nie zebrali z każdego wagonu po dwie kury i nie dostarczyli tego gdaczącego okupu żonie naczelnika. Po drodze nasłuchali się od kolejarzy różnych opowieści o tym, co dzieje się na Ziemiach Odzyskanych: gwałcą, piją i rabują! Kolejarze, posmakowawszy zabużańskiego bimbru, śpiewali chórem posłyszaną na zachodnich rubieżach balladę o szabrownikach: „Na dzikim zachodzie Wszelkie są cuda Dziewczynki na co dzień Wór złota i wóda”. Tak, spirytus był wtedy czymś w rodzaju pieniądza. Kiedy zaczęło brakować siana dla wiezionych krów i koni, prosili maszynistów, by stawali przy łanach koniczyny, przy nie skoszonych łąkach. Wystarczyło obiecać litr spirytusu dla maszynisty i pół dla jego pomocnika, by pociąg stawał wśród pól. Z wagonów wysypywali się przesiedleńcy z kosami i sierpami w rękach. Pociąg buchał parą, flagi na wagonach zwisały smętnie, a oni kosili to, czego sami nie zasiali. Na trzykrotny gwizd lokomotywy taskali koniczynę do wagonów. I tak płynęli w tej arce na szynach przez bezmierny ocean nie skoszonych pól. Im bardziej zbliżali się ku zachodowi, tym bardziej ten świat stawał się im obcy. Zniknęły z zasięgu wzroku swojskie strzechy, na ich miejsce pojawiły się czerwone dachówki poniemieckich wsi o obcych nazwach. Kaźmierz robił się coraz bardziej milczący, spirtu coraz mniej, paszy dla kobyły mniej i nadziei mniej, że gdzieś uda się spotkać swojaków. Byli skazani tylko na siebie. Cała wieś wyjechała już wcześniej, ale dokąd – tego nikt nie wiedział. Nawet Polski Urząd Repatriacyjny nie miał pojęcia, gdzie skierowano pociągi z mieszkańcami wsi Krużewniki… Każde stuknięcie szyn oddalało ich od ojcowizny. W rytm kół pociągu,babcia Leonia zasuszonymi wargami szeptała różaniec – dziesięć razy po piętnaście tajemnic. Łokcie oparte miała na owym woreczku z ziemią. Marynia pilnowała worka z kaszą, Kaźmierz zaś worka z sucharami, którymi ukradkiem podkarmiał kobyłę. Kaźmierz, widząc, jak kobyła wyciera chrapami pusty żłób, westchnął ciężko: jak zaczynać gdzieś nowe życie, jeśli koń padnie? I gdzie je zaczynać, skoro wszystko tu nie takie, jak w okolicy Krużewników? Wszystkie nazwy obce. Obcy ludzie patrzyli na nich z peronów mijanych stacyjek. Z początku Kaźmierz nie mógł pojąć, dlaczego ci ludzie, siedzący na wyładowanych walizach, są tak dziwnie ubrani: mimo sierpniowego upału mężczyźni mieli na sobie zimowe palta z bobrowymi kołnierzami, a kobietom często zwisały z szyi lisy. Kierownik transportu wyjaśnił mu, że to Niemcy, których też czeka droga na zachód, za Odrę i Łabę…

– Dlaczego ich wywożą? – spytał ojca Witia, przyglądając się ciekawie traktorowi, z którego jakaś niemiecka rodzina wyładowywała na peron swoje bagaże.

– Bo wojnę przegrali – rzucił Kaźmierz w odpowiedzi.

– Myśmy wygrali i też musieliśmy oddać swoje – stwierdził rzeczowo Witia, nie mogąc się pogodzić z dziwną logiką historii.

– Tata, a my kiedyś wrócimy na swoje?

– Ty oczadział?! Mało ci było tej wojny?! – ofuknął syna Kaźmierz i nasunął na oczy daszek maciejówki.

– Ty lepiej patrz, gdzie tu wreszcie nogę na ten ląd postawić… Witia godzinami patrzył ciekawie na przesuwające się pejzaże. Nie widział dotąd strzelistych konstrukcji lin wysokiego napięcia, które biegły przez pola od horyzontu do horyzontu. Nie spotkał dotąd elewatorów zbożowych, które wyrastały wśród oceanu przejrzystego, sierpniowego zboża. Sylabizował pod nosem teksty niemieckich szyldów, o jakie zahaczył okiem w trakcie przejazdu przez miasteczka. Z okien niektórych domów zwisały smętnie białe szmaty. Tak Niemcy manifestowali gotowość poddania się. Wojna już się skończyła, a szmaty jeszcze gdzieniegdzie wisiały.