Выбрать главу

– Aj, Bożeńciu – wyrwał się gdzieś z głębi trzewi jęk Maryni. -I ja mam tu rodzić? Cofała się tyłem ku drzwiom domu, wpatrzona w Karguli takim wzrokiem, jakby tam za płotem stał pluton egzekucyjny NKWD. Babcia Leonia wysunęła się z kuchni i stanęła ramię w ramię z Marynią. Kaźmierz mierzył się spojrzeniem z Kargulem, a jego szczęki tak się zacisnęły, że gdyby teraz włożyć mu między zęby dwucalowy gwóźdź, przegryzłby go jak zapałkę. Witia zsunął się po dachówkach i wylądował na daszku ganku, gotów w razie potrzeby włączyć się do walki. W tej ciszy, która teraz zapadła, tylko monotonne bzyczenie much przypominało, że jest w okolicy jakieś życie. Taka cisza bywa po błysku pioruna, kiedy licząc sekundy, czeka się na łoskot grzmotu. Tylko płot, kruchy płot z lekko zmurszałych desek dzielił tych ludzi, dla których słowo „sąsiad” było równoznaczne ze słowem Herod” czy „Lucyfer”. I wtedy Kaźmierz, trzymając zaciśnięte kurczowo ręce, zrobił krok do przodu.

– Kargul, podejdź no do płota.

– A na co? – nieufnie zaburczał basem Kargul, obserwując czujnie każdy ruch Pawlaka.

– Ano podejdź, jako i ja podchodzę. Kargul głowę przekrzywił, oka z Pawlaka nie spuszczając. Gdy tamten był już o krok od płotu, zwalisty Kargul ruszył z ociąganiem w jego kierunku. Na wszelki wypadek obserwował każdy ruch Witii, który zeskoczył z góry i stanął teraz tuż za plecami ojca.

– Ano podszedłem. I co? Kaźmierz ściągnął powoli czapkę z głowy, odsłaniając bielszy płat nieopalonego czoła. W jego głosie drżały nutki wzruszenia, którego opanować nie był w stanie.

– A teraz czapkę zdejm, jako i ja robię.

– Na co mi to? – Kargul nieufnym wzrokiem badał intencje Pawlaka. – Na okoliczność, żeśmy wędrówkę ludów skończyli i że trzeba było wojny, żeb' my pokój zawarli – głos Kaźmierza wpadł nieomal w ewangeliczną tonację.

– I płacz, Władek, razem ze mną, a nie wstydź sia, bo nikt nie widzi, wszyscy i tak płaczą… I tak właśnie było. Na widok wyciągniętych ku Kargulowi ramion Pawlaka ryknęła pełnym głosem Aniela, a w ślad za nią jej dzieci. Marynia poczuła, jak łzy ciurkiem popłynęły po jej policzkach i spadły na wyniosły pagórek brzucha.

– Kaźmierz – ryknął basem Kargul, dopadając do płotu i chwytając w ramiona drobnego Pawlaka, jakby go chciał na ręce porwać.

– Władyś -jak echo odpowiedział mu Pawlak, po raz pierwszy tak się zwracając do swego śmiertelnego wroga. Zwarli się ramionami ojcowie rodzin, Marynia ściskała przez płot Kargulową, babcia Leonia przygarnęła kościstymi rękoma dwoje najmłodszych dzieci Kargulów. Witia ruszył ostro do przodu i nagle znalazł się naprzeciw Jadźki. Nigdy tak z bliska nie miał okazji oglądać bujnych kształtów dziewczyny. Zawahał się jakby przez chwilę, ale wyciągnięte ku niemu ręce Jadźki przyzywały go ku sobie. Dopadł płotu, przyciągnął Jadźkę do siebie i wtedy poczuł na policzku mokry ślad jej łez równocześnie z muśnięciem jej warg. Poczuł zapach jej rozgrzanego sierpniowym słońcem ciała, jej żywy oddech – i przeszył go dreszcz wraz z przeczuciem, że od tej chwili będzie wciąż marzył, by znów poczuć tak bardzo bliskość kogoś, kogo do tej pory miał obowiązek szczerze nienawidzić. Rozległ się chóralny płacz. Płakali Kaźmierz z Władkiem, płakały ich żony, dzieci. Jadźka, ściskając kurczowo mocne ramiona Witii, rozmazywała łzy po jego policzku. Jeden tylko Witia miał suche oczy.

– A ty czego nie płaczesz? – spytała Jadźka, odrywając na chwilę twarz od policzka chłopca.

– Patrzeć wolę – rzucił w odpowiedzi, hardo wpatrując się w jasne oczy dziewczyny.

– Nigdym cię tak z bliska nie widział.

– Nie zapatrz się aby – uśmiechnęła się Jadźka, bez specjalnego oporu dając się zamknąć w silnych ramionach chłopca. Przyciągnął ją mocno ku sobie i w tej właśnie chwili płot, oddzielający oba podwórza, nie wytrzymał tych przejawów pojednania. Runął nagle z trzaskiem, a wszyscy w jednej chwili znaleźli się na ziemi. Ale ani Kargul nie wypuścił z uścisku Pawlaka, ani Marynia nie odepchnęła Anielci, tylko wszyscy nieomal równocześnie przestali płakać i leżąc na zmurszałych deskach płotu, wybuchnęli radosnym śmiechem: padła wreszcie granica między nimi i nic już od tej chwili nie mogło ich dzielić…

– Ot, szczęściem Witia z wagonu twoją „Mućkę” dojrzał- załkał Kaźmierz, tuląc się do ramienia Kargula.

– Prawdziwe szczęście – przyznał skwapliwie Kargul, dławiąc się ze wzruszenia.

– Taż jak nam było tu bez swojaków żyć?!

Rozdział 10

Kiedy dwóch śmiertelnych wrogów pada sobie w ramiona, to musi być święto. Ale co dla jednych jest świętem pojednania, dla innych okazuje się być podłą zdradą, która podważa dotychczasowy sens ich życia. Nic na to się nie poradzi, bo każdy, kto przeżył już odpowiednią liczbę lat, jest skazany na odkrycie, że prawda każdego faktu ma tyle wersji, ilu osób dotyczyło tamto zdarzenie, i że nie ma jednej jedynej prawdy, której nie można by przeciwstawić innej. John Pawlak, przez tyle lat obciążając swoimi cierpieniami przymusowego wygnańca sumienie Karguli, żył w luksusie ofiary losu. A oto w chwili, gdy przyjechał kończyć swoje rachunki z życiem i przeszłością, dowiedział się, że pewnego dnia jego brat ściskał w ramionach sprawcę jego nieszczęść. Zbyt nagle zostało przed nim odsłonięte okrutne prawo, że nie tylko nasza przyszłość jest niewiadoma, ale także i przeszłość, gdyż nic, co już pozornie się stało, nie jest tak naprawdę raz na zawsze i nieodwołalnie dokonane. Każdy powrót do minionych zdarzeń niesie ze sobą niebezpieczeństwo, że odkryje się przed nami nowy ich sens lub – co najczęściej – ich bezsens. John liczył, że wojna światowa rozstrzygnie raz na zawsze ich prywatną wojnę o miedzę. Miał nadzieję, że zgodnie z błagalną modlitwą, jaką wraz z ojcem zanosił przed obrazem Świętej Rodziny w ostatnią swoją noc w Krużewnikach, plagi egipskie spadną na przeklęty Kargulowy ród. Wszak Pan Bóg miał dość sposobności, by posłużyć się Hitlerem lub Stalinem i spełnić nadzieję Pawlaków na sprawiedliwe wyroki nieba. Czytając w Ameryce o milionowych ofiarach, jakie pochłonęła wojna, nie miał wątpliwości, że wśród nich są też Kargule. Po wojnie pierwszy list, który dotarł do Chicago, w kilku zdaniach opisywał wygląd nowego gospodarstwa na Ziemiach Odzyskanych, jakie objął Kaźmierz, „jako jedyny, co tu z naszej wsi trafił”. Wyglądało na to, że Pawlak był jedynym cudownie ocalonym mieszkańcem Krużewników. Mógł przeżyć pomyłkę Pana Boga, ale nie zdradę brata.

– Czy ja dobrze słyszał?-upewnia się John, wpijając się szeroko otwartymi wyblakłymi oczami w twarz brata.

– Z Kargulem się ściskałeś?! Przyciskając do piersi becik ze śpiącą słodko Anią, napiera na Kaźmierza, aż ten musi postąpić krok do tyłu, żeby nie stracić równowagi. W oczach Johna tli się jeszcze jakaś iskierka nadziei, że nie mogło dojść do takiego sprzeniewierzenia się rodzinnym tradycjom. Ale Kaźmierz, patrząc mu mężnie w oczy, wyrzuca z siebie wyznanie, że obaj z Kargulem uznali wówczas, że więcej ich nie będzie musiał dzielić płot.