– Odejdź, Kaźmierz, bo jak palnę, to rzygniesz ty i dupą, i gębą! – Kargul składa tę obietnicę z takim wewnętrznym żarem i przekonaniem, że Kaźmierzem aż zatrzęsło. Nie mogąc bezpośrednio ukarać sąsiada za te bluźnierstwa, mści się na jego białej kurze, która nieopatrznie przelazła na podwórze Pawlaków. Doskakuje do niej i kopie ją z takim rozmachem, że ta ze straszliwym gdakaniem wzbija się w powietrze, gubiąc pióra w rozpaczliwym trzepocie. Kątem oka Kaźmierz dostrzega aprobujący gest głowy brata. Może jeszcze nie wszystko stracone? Może uwierzy, że dla niego, Kaźmierza, nadal liczy się powtarzana po ojcu modlitwa, błagająca Pana Boga o wszystkie plagi egipskie na całe Kargulowe plemię? – Ty, Kaźmierz, czep się lepiej swojej baby! – radzi Kargul, trzymając się na bezpieczną odległość.
– Oj, ludzie, trzymajcie mnie, bo ubiję jak psa! Szasta się po podwórzu jak pies spuszczony z łańcucha. Porywa z klombu połówkę bielonej cegły i bierze zamach, celując w kapelusz Kargula, ale jakoś wolno tę rękę unosi, jakby licząc na to, że Witia i Pawełek zrozumieją intencję zawartą w tym okrzyku „Trzymajcie mnie”… I tak się stało: ręka Kaźmierza już jest w górze, już pobielana cegła ma pofrunąć w stronę wroga, lecz w tej chwili synowie chwytają go wpół. Kargul macha ręką z wyraźnym lekceważeniem i odchodzi na ganek swojego domu. Kaźmierz kontroluje kątem oka sytuację: widzi, że jego zajadłość znalazła uznanie w oczach Jaśka, bo ten demonstracyjnie spluwa w stronę płotu sąsiadów i rzuca przez sztuczne zęby przekleństwo, często w rodzinie Pawlaków jeszcze przez ich ojca, Kacpra, używane na wszystkich noszących portki Karguli: „Koniosraj jeden!” Kaźmierz uznaje, że to najlepszy moment, żeby nawiązać porozumienie z Johnem. Nie może pokpić sprawy: wszak kiedy znów stanęli murem przeciw Kargulowi -znajdą wspólny język. Tylko niech mu Jaśko da dokończyć historię owego pierwszego dnia, kiedy to płot się zawalił w trakcie powitania obu rodzin. Znając tylko początek dramatu, nie wolno wydawać wyroku o jego bohaterach. Dopada brata, który poprawia przekrzywioną w trakcie kłótni muszkę. Chce go wziąć -jak przedtem – pod łokieć, żeby dokończyć opisanie świata, którego Jaśko nie zna, bo na emigracji przebywał.
– Posłuchaj, Jaśku – zaczyna uroczyście, jak się zaczyna opowiadać dzieciom długie bajki. Nie zdążył nawet zdania skończyć, bo John odpycha go z wyraźnym obrzydzeniem, jakby Kaźmierz był skropiony nie wodą kolońską „Przemysławką”, lecz unurzany w gnojówce. Odwraca się na pięcie i nie oglądając się nawet zmierza stanowczym krokiem ku bramie. Grupka ludzi, których zwabiły dobiegające z podwórza Pawlaków krzyki, usuwa się przed nim. Mieszkańcy Rudnik nie są pewni, co się tu rozgrywa na obu podwórzach. Miało być powitanie Amerykańca, miał być chrzest, a tymczasem pora chyba lecieć na posterunek i zawołać sierżanta Bajdora, bo kto wie, do czego tu jeszcze może dojść… Kaźmierz stoi pośrodku podwórza z nisko pochyloną głową, jak byk na arenie, szykujący się do ataku. Nie wie, czy najpierw gonić Johna, czy skarcić Kargula, który swoim przedwczesnym pojawieniem się zniweczył cały misternie ułożony scenariusz powitania.
– Władek – ryczy na całe gardło. W drzwiach ukazuje się zwalista sylwetka sąsiada. Pawlak niecierpliwym gestem przyzywa go ku sobie.
– Podejdź no do płota.
– Ano podchodzę, tylko nie wiem, na co – mruczy niepewnie Kargul, który stracił już orientację, co jest naprawdę, a co tylko na niby.
– Żeb' ty prawdę usłyszał – zjadliwym szeptem informuje go Kaźmierz.
– Ot, durny ty, durny, że tylko w pysk plasnąć! Taż miał w sąsieku siedzieć, aż ja przywitanie skończę i dam Dżonu historyczne wskazówki. A tak zagrzęźli my i czort karty rozdaje… Kiwa głową ze szczerym ubolewaniem nad gruboskórną naturą Władysława Kargula, najwyraźniej niezdolnego pojąć, że dla gościa z Ameryki jest zbyt wielkim szokiem to, co dla tutejszych, którzy przeżyli tu pierwsze dni osadnictwa, jest całkiem oczywiste.
– Taż co nam teraz robić? – Kargul rozgląda się bezradnie naokoło.
– Nic tylko siadłszy, płacz.
– Ot, narobił, że u mnie dusza omal z zawiasa nie wyskoczy – Kaźmierz wzdycha nad głupotą Kargula.
– Aj, Bożeńciu, kłopot serdeczny. Teraz znów ty, człowiecze, zaczynaj od samiuteńkiego początku. Wypada Kaźmierz na drogę, nie zwracając uwagi na ciekawskich. Ani śladu Johna. Budzyński zwany „warszawiakiem” stoi oparty o błotnik wołgi i przyzywa go skinieniem palca: John Pawlak chciał nająć jego taksówkę, żeby go na stację odwiozła, ale on, Tadeusz Budzyński, rozłożył bezradnie ręce: bez zgody Kaźmierza on się stąd ruszyć nie może, jako że został wynajęty na cały dzień i musi być do dyspozycji.
– Ano niech on nie dziermoli, tylko niech goni brata mego – rzuca Kaźmierz, szarpiąc klamkę taksówki.
– Dlaczego pański brat chce wyjeżdżać? – dopytuje się ciekawie „warszawiak”, jadąc wolno przez wieś.
– Aj, człowiecze, jak tobie to wytłumaczyć, jak ty z centralnej Polski, a my zza Buga.
– Pański brat też był zza Buga, a czegoś nie zrozumiał.
– Bo on po amerykańsku myśli- stwierdza ze smutkiem Pawlak.
– Co on o naszej historii wie, jak on się mnie spytawszy, czemu to adwokat naszych nie wybronił przed sowiecką wywózką.
– Na wszystko jest chwyt, nawet na historyczną głupotę – przekonuje Kaźmierza kierowca.
– Kto ma chwyt, ten jest wygrany. Różni chcieli uciekać ze stalagu, wszystkich łapali, a mnie się udało, bo znalazłem swój chwyt. Jak się nie udało przez druty, przez podkop, przez izbę chorych, to ty, Budzyński, musisz znaleźć inny chwyt – powiedziałem sobie. I znalazłem: przez latrynę.
– A na czorta on mnie tu jakieś bezlitosne bajdy rozpowiada -koso zerka na niego Kaźmierz, przejęty zniknięciem Johna.
– Chodzi o to, panie Pawlak, że każdego, co chce być od nas cwańszy, trzeba od ogona zajść. Wie pan, co wykombinowałem, żeby Niemców przechytrzyć? Sam z własnej woli wlazłem w latrynie w gówno po samą szyję.
– Nu ciekawość, po co pan Budzyński sobie taki kłopot wymyślił – mruczy Pawlak, rozglądając się po polach.
– Niemcy to są ludzie higieniczni i nie mogli wytrzymać, że moje ubranie, co je miałem na sobie od powstania warszawskiego, śmierdzi w całym baraku jak kaczy zbuk. I dali mi z magazynu nowiutki mundur niemiecki, buty i furażerkę. No i ja na drugi dzień walę w tym prosto przez bramę, robię wartownikowi „Heil Hitler”! i spokojnie zapryczam przed siebie na wolność jak ten pies do suki. Bo pamiętaj pan: na wszystko trzeba mieć chwyt.
– Ale jak Budzyński chciał mnie od mojej kobyły wyzwolić, to on miał nie żaden chwyt, tylko fuzję – wypomina mu pasażer pierwsze ich w życiu spotkanie.
– Ale pan żeś miał lepszy chwyt, bo miałeś pan karabin, i to ja musiałem podnieść ręce do góry, a nie pan…