– I co z tego? – Kaźmierz niespokojnie rusza wąsami jak przestraszony chomik.
– Właśnie to mu pan teraz opowiedz, jak trzeba było tu karabinem swojego bronić. Te Amerykańcy to kowboje, oni to kupią. Masz go pan prosto na strzał-kończył swoje rady Budzyński, wskazując postać Johna na drodze do Lutomyśla. Kaźmierz wysiada, a „warszawiak” jedzie za nim na drugim biegu i nie spuszcza oka z tych dwóch ludzi, którzy spotkali się po ponad ćwierć wieku, by już w trzy godziny później znów się rozdzielić. Widzi, jak John Pawlak kroczy sztywno na bocianich nogach jak ktoś, kto nie da się zawrócić z raz obranej drogi, a z boku obskakuje go na swych krótkich nóżkach pękaty Kaźmierz. Bez przerwy go o czymś przekonuje, gestami rąk wskazując na wszystkie strony świata, jakby i ziemię, i niebo przyzywał na świadka prawdziwości swych słów. Ale o czym tak Kaźmierz przekonuje brata, tego już „warszawiak” słyszeć nie może. Widzi tylko przez szybę, że John co chwila przecząco kręci głową, odsuwa rękę zabiegającego mu drogę brata, a ten wówczas ze wzmożoną energią naciera na Amerykańca, okrąża go niczym zajadły wiejski kundel obcego przechodnia. Może się tylko Budzyński domyślać, do czego to Kaźmierz nawiązuje, kiedy widzi,jak to swoim kaczym chodem odmierza stopami na bruku ryneczku ten kawałek, który kiedyś nieopatrznie odkroił swoim pługiem z ich miedzy ten bambaryła Kargul. Widzi przez szybę, jak Kaźmierz ręce rozkłada, macha nimi, jakby muchy odganiał. Pewnie chce brata przekonać, że cóż może znaczyć ubytek ziemi wielkości pudełka zapałek, kiedy potem bezlitosna historia zabrała im nie tylko tę miedzę, nie tylko Krużewniki, ale cały powiat trembowelski, całe województwo tarnopolskie, a jak z tym przyszło się człowiekowi pogodzić, to wypada też przymknąć oczy na zdewaluowaną już przez historię chytrość tego łabajowatego Kargula… Zatrzymuje „warszawiak” taksówkę. Obaj bracia zatrzymali się na środku ryneczku. Kaźmierz chwyta guzik przy kraciastej marynarce Johna.
– Ano stań, Dżonu, i posłuchaj brata swego, zanim ty wyrok wydasz, czy on pierekiniec jakiś czy nie. Dla ziemi ja to wszystko robił. Bo jak ja tu nastał, w tu poru ziemia bezlitośnie z ludzi była wytrzebiona. A ziemia dziczeje bez ludzi. Żeb' chleb mieć, musieli my tu najsampierw miny ogniem trzebić, z szabrownikami wojny toczyć, jak pierwsi osadnicy w tej waszej Ameryce z tymi dzikimi… Widać skorzystał z dobrych rad Tadeusza Budzyńskiego, bo postanowił znaleźć jakąś analogię między historią Ameryki a tutejszej gminy Rudniki. Z coraz większym zapałem Kaźmierz wciąga brata w minione wydarzenia, ale ten bez przerwy kręci przecząco głową: ta ziemia nie jego, on tu swoich korzeni ani grobów nie ma…
– Listen… Posłuchaj, Kaźmierz. Nie chcę ja od ciebie nic, tylko tę ziemię z woreczka, żeby nią w Chicago mój grób posypali.
– Wspólna ziemia nam kołyską była – podejmuje chytrze Kaźmierz – to i musisz mieć zrozumienie dla bezlitosnej prawdy mojego losu.
– Nie jest dla mnie prawdą zaprzaństwo brata mego, co od pierwszego dnia na tej ziemi tatowej przysięgi się wyparł.
– Ot, gorączka człek – Kaźmierz zrozpaczony uporem brata, otwartą dłonią bije się po udzie. -Chcesz ty sądzić brata swego jak Pan Bóg, tak ty najpierw przejdź się z nim jego drogami i posłuchaj, jaki był początek, zanim koniec osądzisz. Tyle jest w głosie brata rozpaczliwej prośby o wysłuchanie, że John pozwala się wziąć pod łokieć i zawrócić w stronę wsi. Kiedy mu po drodze Kaźmierz pokazał aptekę, w której sam w pewną wrześniową noc w 1945 roku musiał znaleźć środki opatrunkowe dla rodzącej Maryni – nie mógł pojąć, dlaczego nie pomógł w tym Kaźmierzowi właściciel apteki. Jak to go nie było? To gdzie był? Uciekł przed ruskimi? I nie zostawił nikogo, kto by pilnował interesu? A inne sklepy? Jak to puste? Wyszabrowane? A kto to byli ci szabrownicy? A kto decydował o tym, gdzie się ludzie osiedlali? PUR? Nie, nic mu to nie mówi, nie słyszał nigdy o Polskim Urzędzie Repatriacyjnym…
– Ot, pomorek – potykając się wciąż o te dziecinne pytania, wzdycha Kaźmierz. -Z tobą gadanie to czysta kałabania. Taż ty jakby po polsku nic a nic. Przyjdzie mi tobie wszystko podrobno roztłumaczyć, jak nam tu żyło sia, a żyło nam sia tu trudnowato. Posłuchaj, Jaśku, co mam ci do powiedzenia, a sobie zostaw głos na wtedy, jak już będziesz wiedzący, że ty coś zrozumiał z tego, jak my z Kargulem zaczęli to życie sąsiedzkie. Bo tak już jest na tym świecie, że jednego dnia nigdy słonko dwa razy nie wschodzi, a drugi dzień nigdy nie jest pierwszym…
Rozdział 11
Mogłoby się nawet wydawać, że nazajutrz po przybyciu Pawlaków do Rudnik był to jedyny dzień w dziejach świata, w którym słońce dwa razy wzeszło. Najpierw Pawlakom kogut obwieścił swoim pianiem świt. Potem przepełnione bezgraniczną serdecznością głosy witających sie sąsiadów mogły być dowodem na to, że słońce dotąd nie wszystko jeszcze widziało: słońce było to samo, ale całkiem odmienieni byli ludzie, na których padł tego ranka jego blask. Od rana na twarzach przedstawicieli obu rodzin gościł wyraz szczerej radości, że dane im było nie zagubić się w tej wędrówce ludów i ocalić to, co wydawać się mogło pozostawione na zawsze na krużewnickiej ziemi: poczucie wspólnoty. Nie byli już korkiem od butelki, miotanym przypływami i odpływami historii. Jeśli otwierając oczy wraz ze słońcem mogli zobaczyć za płotem te same co w Krużewnikach postaci – to znaczy, że słońce było to samo, co tam, a jak słońce – to i niebo. Ale-jak słusznie po latach ujął to Kaźmierz w swojej inwokacji do brata skierowanej – nigdy dzień drugi nie jest taki jak pierwszy. I tak naprawdę nie zdarza się, by kiedykolwiek słońce wzeszło dwa razy… Po wczorajszym powitaniu płot, obalony w efekcie spontanicznego wybuchu serdeczności, leżał na ziemi jak widoczny symbol historycznego zwycięstwa ducha pojednania nad zasadą „ząb za ząb”… Marynia, która wyniosła poniemiecką pierzynę, żeby ją wywiesić na płocie, musiała ją uklepać na poręczy ganku. Z domu naprzeciwko wyszła Aniela z miednicą pełną prania i też stanęła bezradnie pośrodku podwórza: jak wysuszyć poszewki, kiedy płot leży? Uśmiechnęła się ciepło do Maryni i spytała, kiedy Pawlakowa spodziewa się rozwiązania. Zatroskała się szczerze, czy mają kołyskę dla mającego przyjść na świat potomka. Obie kobiety, omawiając przejścia w drodze na zachód, zaczęły przywiązywać sznur między słupkami obu ganków. Ten sznur niczym symbol łączył oba domy, a wisiały na nim koszule Witii i Kaźmierza obok portek jedenastoletniego Tadzia i sukienki trzynastoletniej Hani od Kargulów. Witia, czyszcząc zgrzebłem kobyłę, co i raz zerkał w stronę Kargulowego podwórza. Nie mógł oczu oderwać od kołyszących się bioder Jadźki, która w barwnej spódnicy kręciła korbą przy studni. Nabierając wodę do napojenia trzech przywiezionych tutaj krów, czuła na sobie łakome spojrzenie chłopca. Nie obejrzała się w jego stronę, kiedy Witia zaczął głośno mówić do kobyły: „Trzeba ci będzie ogierka znaleźć, bo tu jednym koniem ziemi nie obrobi”… Rozmawiał z kobyłą, klepiąc ją po lśniącym zadzie, ale tak głośno do niej mówił, żeby Jadźka przy kołowrotku słyszała wszystkie jego uwagi w rodzaju, że „świat już tak jest urządzony, że klacz bez ogiera nie ma przyszłości, a ogier bez klaczy prosto wariacji dostaje”…