Выбрать главу

– Szaleju się naćpał, czy jak? – Kaźmierz, słysząc ten monolog, wyraził zaskoczenie.

– Z kobyłą rozmawia jak z narzeczoną… Jadźka od studni prychnęła śmiechem, Witia speszył się, a Kaźmierz, potknąwszy się na podwórzu o niewypał granatnika, zaklął pod nosem i jednym kopnięciem umieścił żelastwo w gnojówce. Babcia Leonia zaczerpnęła z koryta niemieckim hełmem wodę dla kur. To nasunęło Witii pewien pomysł. Doprowadził kobyłę do koryta, odpędził kury od wypełnionego wodą hełmu, chlusnął wodę na zeschłe kwiaty pod gankiem. Niosąc hełm pod pachą przekradł się między stodołami na stronę Karguli. Tam wbił hełm na głowę. Ukryty wśród krzaków i pokrzyw czekał na chwilę, kiedy Jadźka wypędzi krowy na łąkę. Kiedy była akurat na jego wysokości, wyskoczył z krzaków z dzikim wrzaskiem: „Hande hoch!” Jadźka w pierwszej chwili aż przykucnęła ze strachu, ale widząc pod okapem hełmu rozradowane oczy Witii – prychnęła jak wściekła kotka.

– Gieroj!

– A ty silnie przestrachana!

– Zrzuć to! Wyglądasz jak ten dawny Pawlak z Krużewników! – Niby jak?

– Jak wróg! Odwróciła się na pięcie i pobiegła na podwórze, powiewając kwiecistą spódnicą. Witia odprowadzał ją zachwyconym wzrokiem, jakby ujrzał pierwszego na wiosennej łące motyla. Wrócił na swoje podwórze, ale widok dziewczyny nie dawał mu spokoju. Niby to starał się dratwą zeszyć porwane szleje, ale kiepsko mu to szło, gdyż cały czas głowę miał zwróconą ku domowi sąsiadów. Czekał na pojawienie się Jadźki. Matka kazała jej nabrać wody do cebrzyka, by przepłukać pranie. Witia widział, jak dziewczyna napiera całym ciałem na korbę, ale wiadro wciąż tkwiło w głębinach studni. Przeskoczył leżący płot i położył rękę na korbie obok dłoni Jadźki.

– Mężczyzna tu potrzebny.

– Dla mnie ty Pawlak, nie mężczyzna – rzuciła Jadźka, drugą ręką zasłaniając dekolt bluzki, w którym zanurkowały szybkie oczy chłopaka. Witia uśmiechnął się tylko: zaraz sama się przekona, że on jedną ręką da sobie radę z tym ciężarem, na który jej dwie ręce były za słabe. Natężył się, zaparł, poczerwieniał na twarzy, ale korba ani drgnęła. Uczepione u końca łańcucha wiadro musiało o coś zahaczyć, bo łańcuch ani rusz nie chciał się nawinąć na drewniany wałek.

– Ot tobie na – mruknął Witia.

– Może tam topielec za wiadro trzyma? Napiął wszystkie siły, ale dopiero gdy Jadźka przyłożyła obie swoje ręce, korba – choć z oporem – dała się obrócić. Ciągnąc tak, czuli dotyk swoich ramion, słyszeli rytm swoich oddechów, który zagłuszał stuk wiadra, obijającego się o cembrowinę studni. Cały czas czuła na sobie jego głodne spojrzenie.

– Czego się tak gapisz?

– Nigdy cię tak z bliska nie widziałem -wyznał Witia, nie kryjąc szczerego zachwytu.

– Bo między nami w Krużewnikach płot stał.

– Z bliska masz ze trzy lata więcej – Witia, nie zdejmując oczu z bujnych piersi Jadźki, oblizał spierzchnięte wargi.

– Ot, podlizajło się znalazł – niby to go karciła, a równocześnie wabiła lekkim uśmiechem.

– Może tobie oczy poprawiły się? – Ciesz się, że ja mam takie szybkie oczy. Jakby nie to, to bym waszej „Mućki” nie wypatrzył. W tej chwili ich oczom ukazało się na wpół wypełnione wodą wiadro, którego pałąk zaczepił się o zawias bańki na mleko. Z trudem wyciągnęli ociekającą wodą bańkę. Była ciężka, jakby ją wypełniono kamieniami. Witia aż się zatoczył, kiedy chciał ją ściągnąć z cembrowiny studni. Potrząsnął bańką. Rozległ się grzechot, jakby trzewia bańki wypełniały dziesiątki kilogramów gwoździ. Ostrożnie otworzyli zamknięcie. Jadźka zagłębiła rękę i wyciągnęła po kolei dwa żelazka elektryczne, młynek do kawy, komplet sztućców na dwanaście osób, srebrną cukiernicę, dwa budziki, a na samym dnie komplet ręcznie malowanych talerzy.

– Widzisz, Jadźka, jakie ja tobie szczęście przyniosłem? – Jakie to szczęście? – wzruszyła ramionami.

– Niemcy ukryli.

– Teraz będziecie mieli na czym gości przyjąć.

– Taż to nie nasze, tylko poniemieckie.

– Wszystko to nasze, bośmy wojnę wygrali – zdecydował Witia.

– Aha, akurat – Jadźka wzruszyła ramionami.

– Tak żeśmy wygrali, że przyszło nam Krużewniki rzucić.

– Za to między nami wojna skończona – przekonywał ją gorliwie.

– To trzeba aż było na te Ziemie Odzyskane pchać się?

– Awo patrzaj – potrząsnął żelazkiem – w Krużewnikach miałaś żelazko na duszę, a tu na elektrykę.

– Tylko że tej elektryki nie ma.

– Może to i lepiej – rzucił, a kiedy natknął się na pytające spojrzenie dziewczyny, wyjaśnił półgłosem, co też miał na myśli: – Bo czasem po ciemku to szybciej można dogadać się… Sam nie wiedział, skąd mu się wzięły takie słowa. Dotąd nigdy jeszcze z żadną dziewczyną nie śmiał tak rozmawiać, a oto teraz raptem ośmielił się powiedzieć nagle Jadźce, że „chyba jej się bluzka w praniu zbiegła” – dając do zrozumienia, że jej piersi omal nie rozsadzą płótna. Zapewne natchnął go taką śmiałością fakt, że ich wczorajsze powitanie przez płot raz na zawsze przekreśliło waśnie obu rodzin. No i to słońce, które rozgrzewało krew, powodowało, że ciało Jadźki pachniało sianem i miętą, a jej włosy nagrzaną pszenicą… Tak, tego poranka wszystkim się wydawało, że jest to właśnie ten dzień, w którym słońce dwa razy wzeszło: raz dla całego świata, drugi raz specjalnie dla nich…

Rozdział 12

Jedne rzeczy ludzkość wymyśla z bogactwa, inne z głodu. Kiedy Kacper Pawlak usłyszał od posługującej we dworze Marcysi od Szałajów, co to miała być narzeczoną jego syna Jaśka, że dziedzic Dubieniecki kąpie się najpierw w szampanie, a potem każe go wlewać z wanny do butelek i podaje wieczorem na przyjęciu swoim gościom, zaśmiewając się z tego, że piją jego brudy – wzniósł tylko oczy do nieba i powiedział z bezmierną goryczą: „Panie Boże, a ty spokojnie patrzysz, jak ktoś z żyru zbiesił sia”? Te dziwactwa dziedzica przypomniały się Pawlakowi już w drugi dzień pobytu w nowym miejscu i wpłynęły na podjęcie przez niego ważkiej decyzji. A wszystko zaczęło się od tego, że Kaźmierz myślał już o przyszłości potomka, który lada dzień, lada godzina mógł się objawić na świat. Ruszył przez wieś w poszukiwaniu kołyski. Zajrzał do kilku opuszczonych domów, które były już przeczesane przez szabrowników. Omijał obejścia, gdzie snuły się czarno ubrane stare Niemki. Wyrósł przed nim żółty budynek szkoły. „Już za kilka dni zacznie się rok szkolny” – pomyślał – „a tu ani śladu nauczyciela, ani śladu życia”. Zajrzał do jednej sali, do drugiej, przekroczył leżący na podłodze portret Hitlera za potłuczonym szkłem i nagle znalazł się w ogromnym gabinecie oko w oko z przerażającą galerią: na półkach stały szkielety szczurów, kun, ptaków, obok wielkie słoje, a w nich moczyły się w spirytusie eksponaty przyrodnicze. Naklejone na słoje nalepki podawały łacińskie nazwy jaszczurki, ropuchy, żmii. W pięćdziesięciolitrowym naczyniu tkwiło cielę o pięciu nogach. Wzdrygnął się Pawlak na ten widok, ale nagle tknięty przeczuciem, przemógł obrzydzenie, uniósł szklaną przykrywkę i pociągnął nosem. Tak, nie mylił się: w jego nozdrza uderzył luby zapach. Może gdyby nie słyszał o fanaberiach dziedzica Dubienieckiego, nie przyszłoby mu do głowy przelać spirytusu do znalezionej konewki i zostawić eksponaty na dnie opróżnionych słojów. Działał w przekonaniu, że spirytus bardziej się przyda ludziom niż nauce. W tym czasie spirytus był głównym środkiem płatniczym, a jemu właśnie zaczynał się kończyć zabrany z Krużewników zapas samogonu. Jeśli dziedzic mógł poić swoich gości szampanem, nabranym do butelek z jego wanny – to ostatecznie Kaźmierz mógł rozlać do flaszek spirytus, który konserwował eksponaty i służył rozwojowi nauki. Tak to sobie powiedział, niosąc konewkę przez wieś. Na wszelki wypadek powtórzył półgłosem w nowej wersji zasłyszane z ust ojca westchnienie: „Daruj, Panie Boże, ale czego to człowiek z głodu nie wymyśli. Dziedzic Dubieniecki te fanaberie z żyru robił, a ja biedą przymuszony”. Kiedy przekładał pełną dziwnie żółtego spirytusu konewkę z ręki do ręki, zerkał naokoło jak złodziej. Wciąż miał przed oczyma te eksponaty, które zostały na dnie słoików: skręconą jak lina żmiję, wypukłooką ropuchę, którą w Krużewnikach nazywali „czerepacha”. Przelewając zawartość konewki do pustych flaszek, postanowił je odpowiednio ukryć, żeby samemu nie wziąć przez pomyłkę ich zawartości do ust. Ale jeszcze tego samego dnia, w którym dla Pawlaków i Karguli słońce dwa razy wzeszło, miał skorzystać z pozyskanych zapasów. Stało się to w wyniku jego bratania się z Kargulem, które zaczęło się od drabiny. Kaźmierz, skończywszy w stodole napełnianie flaszek, wlazł na sieczkarnię, żeby ukryć je wysoko w sianie. Wspinał się na palce, chcąc sięgnąć na wysokość desek, na których leżały zapasy siana. Kargul z daleka zobaczył te jego wysiłki.