– Co tobie? Boli… – jęknęła Marynia.
– Trafili… – zaniepokoił się Kaźmierz, zerkając z kąta na żonę. – Prędzej ty ją trafił, ale dziewięć miesięcy nazad – mruknął Kargul.
– Taż tylko patrzeć, jak rozsypie sia – babcia Leonia rozglądała się bezradnie.
– Taż co nam robić?
– Niech na wstrzymanie weźmie, póki nas nie oswobodzą – doradzał Kargul.
– Ale kto i od kogo? – zastanawiała się Aniela, przesuwając między palcami paciorki różańca. Tam na górze szalała wojna, zmagały się jakieś oddziały, a oni tkwili w tym piwnicznym chłodzie jak żywcem pogrzebani. Witia, jakby w przeczuciu, że mogą to być ostatnie chwile życia, wpił się wzrokiem w postać Jadźki, wciśniętej między schody i kupę węgla. Patrzył tak, jakby im teraz nad głową śpiewały słowiki, a nie karabiny maszynowe. Nagle wszyscy równocześnie odwrócili głowy w stronę wejścia: rozległ się stuk otwieranych drzwi, z góry padł strumień światła. W tym blasku słońca dojrzeli staczający się po schodach granat obronny. Stuk-stuk-stuk – zapukał na każdym stopniu, stoczył się na podłogę piwnicy i tam zakręcił jak bąk. Oczy Pawlaka wyszły z orbit. Wszyscy wcisnęli się w ścianę, czekając na nieuchronny wybuch. Granat pokręcił się i zastygł w bezruchu. Jadźka zasłoniła uszy rękoma. W ciszy, jaka w tej chwili zapadła, usłyszeli wyraźnie czyjeś kroki. W wycięciu powały dostrzegli dwa stare, wykoślawione trzewiki i lufy dwóch karabinów. Kargul i Pawlak spojrzeli na siebie. Co robić? Granat leżał. Aniela włożyła różaniec do ust. Marynia położyła poduszkę na brzuchu. Trzewiki zeszły jeszcze o trzy stopnie niżej. Ukazał się człowiek w granatowej kurcie, w narciarskiej czapce, co razem stanowiło coś w rodzaju munduru. Pod jedną pachą taszczył dwa karabiny, pod drugą rurę „panzerfausta”. Kargul, przełykając ślinę, podniósł obie ręce do góry. Kaźmierz nie mógł oderwać wzroku od granatu. Marynia przestała jęczeć.
– Chłopy, umie kto schiessen?
– Pyta, czy umiemy strzelać – rzucił przez ramię Kargul, nie opuszczając rąk.
– A po co? – spytał rzeczowo Kaźmierz. Kargul zgromił go wzrokiem za tę zbytnią w tych okolicznościach ciekawość.
– Podnieś lepiej łapy do góry.
– Czego on chce? – Pawlak patrzył pytająco na mężczyznę.
– Lepiej najpierw podnieść, a potem pytać – upierał się Kargul przy swojej taktyce. W końcu jednak musiał opuścić ręce, bo mężczyzna sam zaczął wtykać im w garść przyniesione karabiny. Natarczywymi gestami zachęcał ich, żeby chwycili za broń: „Schiessen! Bum-bum-bum! Wszak my Polaki. Trza się bronić”.
– Ot, ciekawość zapytać: a pan to kto? – Kaźmierz patrzył nieufnie na dziwnego sprzymierzeńca, który mówił twardą polszczyzną, przetykaną niemieckimi słowami.
– Antoni Wieczorek – przedstawił się człowiek w narciarce i skwapliwie starał się im wyjaśnić, że jest rodzony na Opolszczyźnie, że był dozorcą w szkole, a jako autochton trzyma się razem z polskimi osadnikami. Przyglądali mu się nieufnie: dzieje ostatniej wojny nieraz już ich zdążyły przekonać, że ten, co się podaje za sojusznika, jest czasem gorszy niż jawny wróg. Do czego chce ich namówić? Przeciwko komu mają kierować przyniesioną przez niego broń? Antoni Wieczorek miał kłapciasty nos, który przypominał niedojrzały pomidor, niezgrabne ruchy i dużo szczerej woli wspólnej walki przeciwko otaczającemu ich przeciwnikowi, kimkolwiek by on był. Kargul potraktował dawnego „Schulmeistra” jako sprzymierzeńca; nieufny z natury Pawlak, zanim sięgnął po karabin, domagał się wyjaśnień, przed kim to Wieczorek chce się bronić? Dostawca broni poczuł się dotknięty: nie ufa mu? Kiedy zobaczył ogień na polach, to od razu pojął, że to Wehrwolf sieje zniszczenie i chce teraz wytrzebić pierwszych polskich osadników w tej wsi.
– Pójdę wyjrzeć, bo coś zacichło – zaofiarował się Witia, który chciał w oczach Jadźki odegrać rolę bohatera. Odepchnął Wieczorka ze schodów i wysadził głowę w niemieckim hełmie na zewnątrz. Jego ukazanie się rozpętało burzę: dał się słyszeć huk granatów. Zabębniły serie z broni maszynowej, z daleka dobiegł łoskot gąsienic. Witia zatrzasnął drzwi i zeskoczył na dół.
– Wojsko! Wojsko idzie! Wieczorek porwał karabin z rąk Kargula i zajął stanowisko przy okienku piwnicy.
– Jakie wojsko?
– Nasze, tato – wydyszał z siebie Witia.
– Ot, pomorek.
– Na kogoż oni tak lizą?
– Na nas, tato.
– Po kiego czorta?!
– Miny nasze usłyszeli i myślą, że to Wehrwolf pożar wzniecił. Zadrgała ziemia wokół domu, zatrzęsła się powała. Kargul skurczył ramiona, jakby oczekiwał, że zaraz cały dom zwali się na jego barki.
– Ot, drań sobaczy – spojrzenie Kargula nie pozostawia żadnej wątpliwości, że ten epitet przeznaczony jest dla Pawlaka.
– Toś ty trzecią wojnę zaczął, choć druga ledwie się skończyła.
– I na cóż ta denerwacja? – Kaźmierz machnął lekceważąco ręką, jakby nie było o czym mówić.
– Ruskie wprawione, raz-dwa skończą i będziemy znów oswobodzeni.
– Ile razy można człowieka oswabadzać? – zdenerwował się Kargul, otrzepując tynk z ramion i kapelusza.
– A cóż on taki znarowiony? – babcia Leonia spojrzała na Kargula z wyraźnym niesmakiem.
– Był czas przywyknąć przecie. Raz nas oswobodzili w 39 od pańskiej Polski, a w 44 od Hitlera…
– Ja chciał ziemię od min oswobodzić, inaczej tak samo byśmy skończyli jak twoja „Mućka”.
– Kaźmierz – jęknęła Marynia.
– Nie wytrzymam.
– Niech no ona czut-czut poczeka, aż się polityczna sytuacja wyklaruje – przekonywał Kaźmierz, coraz bardziej przerażony skutkami swojego pomysłu: rozpętał strzelaninę, narażając swego potomka na to, że urodzi się w piwnicy jak kociak. Marynia pojękiwała coraz głośniej. Nawet dzieci Kargulów przestały płakać, żeby nie robić konkurencji Pawlakowej. Kaźmierz przy każdym głośniejszym westchnieniu żony patrzył czujnie na jej spoconą twarz, jakby chciał wyczytać, ile mu jeszcze czasu zostało do poddania się. Mało, że już miał problemy z potomkiem, który dopiero miał przyjść na ten podły świat – to jego pierworodny syn też zagrażał jego spokojowi: zauważył, że Witia patrzył na Jadźkę jak zaczarowany; nie dostrzegał wokół stłoczonych ludzi ani trwającego tam na górze szturmu. Przysunął się bliżej i szturchnął syna łokciem.
– A ty czego ją tak oczami obsiadł jak baby biskupa?
– Aj, tatko, co my narobili – speszony Witia usiłował odwrócić uwagę ojca od przedmiotu swoich pożądań ku ogólnej sytuacji. Kaźmierz nie dał się jednak wyprowadzić w pole.
– Ty mnie nie kołuj – syknął mu do ucha ostrzegawczo.
– Jak nie przestaniesz tak ślepiów na nią wypuszczać jak ta czerepacha, w łepetę dam! Na co tobie takie patrzenie, a?