– Do prawdy jak do wesela, każdy musi dojrzeć – rzuca refleksyjnie Pawlak.
– Ty miej tylko oczy szeroko otwarte, żeb' ty mi nie wszedł jak Piłat w credo.
– Nie boj sia, ja w gotowości w sąsieku będę siedział, jak my to umówili… Pawlak kiwa potakująco głową, ale w tej chwili dostrzega Anielę, która wystawiła przez okno głowę w lokówkach, i mówi ostrzegawczo do Kargula:
– Ale żeb' twoja baba na widok za prędko nie wylazła, bo ona zawsze przed księdzem podniesienie robi.
– Taż ona nie kołowata. Każdemu zależy, żeb' w rodzinie Amerykańca mieć. Wszystkie wyjdziem gościa powitać, jak ty już jemu wszystko podrobno roztłumaczysz, żeb' żadnych teremedii nie było. Pawlak kiwa głową jak wódz przyjmujący meldunek. Przylizuje włosy dłonią, nakłada na głowę nowy kapelusz, obciąga odruchowo marynarkę, omiata spojrzeniem podwórze Kargulów i widoczny stąd swój dom. Podwórza były zamiecione, żółty piasek przykrył kurze łajno i słał się pod nogi niczym miękki dywan. Obejście było przygotowane jak na przyjazd kroniki filmowej: wszystko, co jeszcze przed tą niedzielą leżało w rogu podwórza – stare ramy od rowerów, puszki po konserwach, połamane rozwory od wozu, dziurawe miednice i obłupane z polewy garnki – wywieźli razem z Kargulem do starych kamieniołomów i wysypali do zalanych wodą wykrotów, nie bacząc na tablicę, zakazującą zwałki śmieci. Płot dzielący ich siedliska, dotąd pełen dziur i zardzewiałych gwoździ; teraz jaśniał świeżą sośniną sztachetek, które w ten upalny lipcowy dzień emanowały żywicznym zapachem. Umyte przez Marynię i Jadźkę szyby odbijały słońce; na pokrytym kwadratowymi płytkami dachu znać było jaśniejsze smugi zaprawy cementowej; świnie, które zwykle gospodarowały pośrodku podwórza, miały od środy wykonany przez Witolda i Pawła wybieg za oborą. Obejścia Pawlaków i Karguli, niczym scena teatru, przygotowane były do odegrania premierowego spektaklu. Tylko w kinie wypadki rozgrywają się tak, jak zostały nakręcone. Życie, zanim zasłuży na to, by je utrwalić w filmie, potrafi zaskoczyć i uczestników, i widzów. W scenariuszu Kaźmierza Pawlaka przewidziany był udział taksówki-i oto przed bramą jego obejścia zjawia się czarna wołga z napisem „Taksówka nr 1”. Jej kierowca, Tadeusz Budzyński, nazywany przez mieszkańców Rudnik i okolic „warszawiakiem”, zamiast wyszmelcowanej bluzy na cześć gościa z Ameryki włożył kraciastą marynarkę. Nie zrezygnował tylko z granatowego beretu. Nosił go w każdej porze roku, twierdził bowiem, że ktoś, kto prowadzi samochód bez nakrycia głowy, będzie z powodu przeciągów szybko łysy. Doświadczenie zawodowych kierowców utrwaliło w nim przekonanie, że kto łysieje, ten traci zainteresowanie dla kobiet, tego zaś „warszawiak” wyrzec się nie miał zamiaru. Tak więc wysiada ze swej wołgi w kraciastej marynarce i w berecie, spod którego w lipcowe południe ściekają wielkie krople potu. Ktoś, kto by widział, jak serdecznie pozdrawia z daleka machaniem ręki Pawlaka, nie uwierzyłby zapewne, że kiedy pierwszy raz spotkał Kaźmierza – wymierzył w jego pierś dubeltówkę. Było to wówczas, gdy Pawlak szukał nocą doktora lub położnej dla rodzącej Maryni, „warszawiak” zaś chciał zdobyć konia, żeby dowieźć pozyskanego w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym weterynarza: rzekomy weterynarz okazał się być pijanym młynarzem, ale kto miał wtedy głowę do takich szczegółów. Wystarczyło mieć dubeltówkę, żeby mieć argumenty, komu się należy i fachowiec, i koń. Ponieważ Kaźmierz miał wówczas karabin, więc przeważył dyskusję na swoją korzyść, ocalając konia i zyskując dla wsi młynarza. Ale „Warszawiak” – zaprawiony w bojach w powstaniu warszawskim – nie zrezygnował łatwo ze swojej zdobyczy i w pewien czas później usiłował odbić młynarza Kokeszkę i porwać go jako łup dla innej wsi. A oto teraz młynarz Kokeszko wraz z rodziną ma być gościem na chrzcinach wnuczki Pawlaka, a „warszawiak”, zamiast zgodnie z tradycją rodzinną uprawiać zawód taksiarza w stolicy, jest właścicielem jedynej w gminie taksówki.
– Zawsze lepiej być pierwszym w gminie niż ostatnim w stolicy – mawiał Budzyński, wożąc do kościoła wszystkie pary, które chciały mieć ślub na miarę nadchodzących lat sześćdziesiątych. Budzyński obchodzi wołgę, rękawem marynarki wyciera z lakieru resztkę gołębiego łajna, które w ostatniej chwili ugarnirowało jego taksówkę. Jedyny inwentarz, jaki „warszawiak” trzymał, to były właśnie gołębie-brajtszwance. Patrzy na zegarek i naciska klakson: jeśli ma przewieźć na stację całą delegację rodzinną, to będzie musiał dwa razy obracać. Nie ma co czekać.
– Czego on kury płoszy – ruga go Aniela Kargulowa.
– Taż przez niego przestaną się nieść!
– Pani Kargulowa, jak macie jechać na stację po gościa z Ameryki, to nie ma co się na jedno jajko oglądać. Chyba żeby ono było złote!
– Jak powiedział? – wtrąca się do wymiany zdań Pawlak – Kargule na stacji potrzebne jak zającowi dzwonek. Kargul wzdycha i kiwa potakująco głową: nie dla każdego na zegarku ta sama godzina.
– Myślałem, panie Pawlak, że jak on na chrzciny waszej wspólnej wnuczki przyjeżdża, to całą rodziną będziecie go witać.
– Aj, Bożeńciu – Pawlak wznosi ku niebu pełne zgrozy spojrzenie, przewidując przebieg takiego powitania.
– Taż to by było tak, jakby kto gołego prosto w przerębel wygnał! Kargul unosi kapelusz, przeczesuje widlastą łapą rzednące włosy i zwraca się do kierowcy jak do dziecka, któremu trzeba przemówić do wyobraźni, by pojęło skomplikowaną naturę życia.
– Panie Budzyński, pan brał udział w powstaniu warszawskim, to pan wie, że jak się za wcześnie łeb zza barykady wystawi, tak może być po łbie.
– Ot, mądrego przyjemnie posłuchać – Pawlak klepie Kargula po ramieniu, zadowolony z jego postawy. Klakson wywołuje na ganek delegację rodu Pawlaków. Pierwsza sunie sztywno Marynia w uroczystej taftowej sukni z białym kołnierzykiem, ozdobionym obfitym haftem. Oczy ma wytrzeszczone, bo szuka wzrokiem miejsca, gdzie ma postawić stopę w niewygodnym lakierku na obcasie, co zaraz zarył się w wysypane piachem podwórze. W ręku ściska lśniącą w słońcu plastykową torebkę, którą jako szczyt amerykańskiej mody pożyczyła od Bruzdowej, królowej bufetu w GS-ie. Marynia ubrana w nylonowe pończochy czuje się w ten upał jak kura w piekarniku. Za nią pojawia się synowa z ufarbowanymi na siwo włosami, utapirowanymi tak kunsztownie, że wydaje się, jakby niosła na głowie miniaturę Pałacu Kultury i Nauki; kwiecistą sukienkę ma przepasaną lśniącym nylonowym paskiem, zegarek też się trzyma na nylonowej plecionce, a skarpetki na nogach też są oczywiście nylonowe. Żeby tak godnie wyglądać, musiała Jadźka pojechać aż do komisu we Wrocławiu. Przy każdym kroku w stronę wołgi Jadźka szeleści, bo pod sukienką ma halkę, także nylonową, która nie przepuszcza powietrza. Idzie właściwie tyłem, cały czas bowiem obserwuje męża, niosącego na rękach poduszkę z maleńką Anią. Poduszka Ani też oczywiście ma powłoczkę nylonową, jak non-ironowa koszula Witolda. Mała śpi nie przypuszczając nawet, że jej chrzest będzie dla rodziny Pawlaków wielką próbą. A to właśnie jej ojciec wymyślił, żeby na tę okazję zaprosić gościa z Ameryki. Do 1956 roku John Pawlak nie krył w listach obawy przed przyjazdem do kraju. Nawet gdy nastał październik i władzę objął Władysław Gomułka – John nie kwapił się z przyjazdem. Kiedy Ania przyszła na świat, Witold napisał list do nie znanego sobie stryja, że będą czekać z chrzcinami na jego przybycie, bo on innego ojca chrzestnego dla swej pierworodnej córki, co nosi nazwisko Pawlaków, nawet sobie wyobrazić nie może. Do listu załączył zdjęcie ślubne, na którym stykały się czule ze sobą czoła jego i Jadźki. Wówczas nie miał jeszcze wąsików, które teraz zdobiły jego smagłą twarz. Kaźmierz miał wąsy. Witold miał wąsiki. Ojciec miał do syna pretensje: „Wąsy obowiązkowo mają być jak u marszałka Piłsudskiego – mawiał, muskając swoje wiechcie.