Выбрать главу

– Ot, pomorek – szepnął do siebie Kaźmierz, wciskając pospiesznie zamek na swoje miejsce.

– Taż jak mnie teraz doktora namówić, jak karabin felerny? Zrezygnowawszy z pomocy bożej, Pawlak postanowił odnaleźć drogę na stację: tam zawsze jacyś swojacy się znajdą, co kolejnym transportem przyjechali. Niechby nawet nie było doktora, to choć może trafi się jakaś sprawna kobieta, co potrafi poród odebrać. Potoczył się uliczką w dół i nagle drgnął: zza szyby przyglądały mu się zza okularów czyjeś uważne oczy. W sam raz ten ktoś wyglądał na doktora, bo tak jak doktor Strassman z Trembowli miał okulary i siwą bródkę. Podniecony zatrzymał wóz i sięgnął po karabin; żeby mieć czym przekonać fachowca do swojej prośby. Ale ledwie zlazł z wozu, to siarczyście zaklął: wpatrujące się w niego oczy należały do fotografii wiszącej za szybą zakładu fotograficznego. Splunął Kaźmierz na chodnik, zrobił kolejny wiecheć ze słomy, rzucił go obok latarni i cmoknął na kobyłę. Rozpacz i bezradność bezlitośnie ściskały jego serce: tam ma przyjść na świat jego potomek, a on szasta się po nocy po wymarłym miasteczku jak po cmentarzu. Może tu tylko duchy zostały? Z jakiego innego powodu kobyła by tak strzygła uszami? Zatrzymał wóz, zdawało mu się bowiem, że usłyszał w głębi bocznej uliczki dźwięki harmonii.

– Ej, ludzieeee! Polaaakiii!! To rozpaczliwe wołanie wsiąknęło w ciszę nocy. Harmonia ucichła. Może wcale nikt na niej nie grał? Nagle Pawlak aż podskoczył na siedzeniu: za jego plecami rozległo się rytmiczne uderzanie metalu o metal, jakby ktoś tu w środku nocy usiłował klepać kosę. Lufa karabinu skierowała się w to miejsce: jest ktoś żywy! Widać nareszcie, że coś się rusza! To za wybitą szybą „Uhrmachera” ogromny reklamowy krasnolud, obudzony widać ze snu okrzykiem Pawlaka, zaczął walić młotkiem w kowadełko, odliczając godzinę dwunastą w nocy. To właśnie w tej godzinie władzę nad opuszczonymi przez żywych miejsCami obejmują duchy. Kiedy krasnolud odmierzył ostatnie, dwunaste uderzenie – dreszcz przebiegł po plecach Pawlaka. Rozejrzał się w popłochu naokoło i zdrętwiał: po drugiej stronie jezdni, ukryty trochę w bramie, stał czarny ponury pojazd, który każdemu musiał się kojarzyć z wiecznością. Miał dach wsparty rzeźbionymi kolumienkami, na każdym rogu tkwiła latarnia, a kolumienki wieńczyły pozłacane aniołki. Karawan nie zapowiadał nic dobrego. Był raczej ostrzeżeniem. Kaźmierz postanowił zawrócić i kierując się wiechciami słomy podjął drogę powrotną. Kiedy cofał wóz w bocznej uliczce, uniósł oczy do księżyca, jakby to on ucieleśniał Pana wszelkiego stworzenia, i tym spojrzeniem błagalnym wyraził nadzieję, że i bez ludzkiej pomocy uda się Maryni wydać na świat pierwszego na tej wyludnionej ziemi tu urodzonego osadnika. I właśnie w chwili, gdy wzniósł ku górze swe oczy, natknął się na tabliczkę z napisem „Apotheke”, która wisiała nad podcieniami starej kamieniczki. Zawsze tak było, że tam gdzie apteka – był też blisko lekarz albo przynajmniej felczer. Wiedziony tą nadzieją Pawlak odłożył karabin na wóz, przywiązał lejce do słupa latarni i po kilku stopniach dotarł do drzwi apteki. Pchnął je, a kiedy ustąpiły, rozległ się nad jego głową srebrzysty dzwoneczek. Pawlak aż przykucnął. W jego nozdrza uderzył skondensowany zapach aptecznych mikstur. Zapalił zapałkę i w jej nikłym blasku zobaczył na półkach połyskujące flakoniki, słoiki z różnymi maściami, fiolki i opakowania z watą i bandażami. Nie miał wątpliwości, że to niebo mu wskazało aptekę. Zaczął zgarniać z półek bandaże, słoiki i flakon ze spirytusem aptecznym, wszystko to, co może się przydać w tych czasach, kiedy człowiek sam dla siebie musi być lekarzem, babką położną – i co nie daj Boże – czasem nawet i grabarzem. Kiedy obarczony tym dobrem zbliżył się do wozu, usłyszał za swoimi plecami rozkaz: „Ręce do góry!” Choć ten głos nie był przepojony bezwzględną groźbą, a raczej brzmiał dość niepewnie, to jednak Pawlak nie miał zamiaru wdawać się w targi o życie. Uniósł ręce, wypuszczając z nich swoją zdobycz. Z brzękiem posypały się na chodnik słoiki, bandaże i flakon ze spirytusem, którego zapach – mimo dramatycznej sytuacji – Kaźmierz z lubością wciągnął w nozdrza. Nie opuszczając rąk, ostrożnie obejrzał się przez ramię. Zobaczył najpierw skierowaną na siebie lufę dubeltówki, połyskującą w mdłym świetle księżyca. Dubeltówkę trzymał w ręku blady, niewysoki człowiek w cyklistówce. Kurtkę miał przepasaną wojskowym pasem. Nie spuszczając oczu ze swej ofiary, podszedł do kobyły i zaczął ją wyprzęgać od Pawlakowego wozu. Niesporo mu to szło, bo jedną ręką dzierżył fuzję, drugą usiłował zdjąć pętle z orczyka. Najwyraźniej nie tyle mu chodziło o życie Pawlaka, ile o jego kobyłę.

– Przepraszam pana – odezwał się, nie przestając szarpać się z uprzężą – ale to wyższa konieczność. Pawlak stał z podniesionymi rękoma, patrząc z bezgraniczną rozpaczą, jak obcy chce go pozbawić nie tylko narzędzia pracy w postaci kobyły, ale też jedynej jego prawdziwej miłości, bo nie ma co ukrywać, że o jego wyborze Maryni na żonę zdecydowała kobyła w jej wianie. Kobyła też nie była zachwycona, że ktoś obcy zachodzi ją od ogona. Zatańczyła niecierpliwie i machnęła kopytem tuż przy głowie rabusia.

– Prrr – zaczął ją uspokajać człowiek z dubeltówką, ale kiedy koń coraz bardziej rzucał się między dyszlami, sam poprosił Pawlaka o pomoc.

– Weź pan lejce i przytrzymaj konia. Ja nie chcę twojego życia. Krwi wąchać nie lubię, ale zmuszony jestem zrobić to samo, co i mnie zrobili – popchnął Pawlaka lufą dubeltówki w stronę kobyły.

– Tylko bez frajerskich kawałów. Ja mam dubeltówkę, to ja mam rację. Na wszystko trzeba mieć chwyt. Zaprzęgaj konia do mojej pojazdki – dyrygował napastnik. Głową wskazał widoczny przód karawanu, połyskującego w blasku księżyca.

– Ty co, zdurniał? – Pawlak próbował stawiać opór, ale lufa dubeltówki oparła się o jego pierś.

– Konia zabieram, ale życie daruję – obiecał życzliwie rabuś. Wyglądało, że to, co czyni, nie jest ani jego zawodem, ani namiętnością.

– Wiesz ty, człowiecze, co bierzesz na swoje sumienie?

– Musimy sobie pomagać, nie?

– Żeb' jego wilcy! Rób, na co ci sumienie pozwala, ale nie każ se pomagać. Prowadząc ten dyskurs przysunął się do wozu, gdzie zostawił zagrzebany w słomie karabin. Napastnik widać nie był z kamienia, bo drżący rozżaleniem głos Pawlaka rozmiękczył jego stanowczość.

– Skąd pan jesteś?

– Zza Buga.

– Całe szczęście! – ucieszył się dysponent karawanu.

– Bo ja z Warszawy, a nie miałbym sumienia skrzywdzić warszawskiego rodaka. – Człowiecze, taż ty breszesz jak sobaka! – zdenerwował się Pawlak tym jawnym szowinizmem.

– A bo my zza Buga to gorsze rodaki?! – Nie bierz mnie pan pod bajer. Myśmy więcej w okupację w dupę dostali.

– Ale was ruskie z chałupy nie przepędzili. My swój dom pod Trembowlą zostawili.