Выбрать главу

– Co taki mikrus jak ty może mnie zrobić, jak ty możesz przejść pod brzuchem swojej kobyły, kapelusza nie zdejmując. Konus jeden!

– Jak? Ko… nus?! – Kaźmierz zapiał z wściekłości. Zarechotał Kargul, czując, jak celnie trafił, zachichotał Kokeszko, żeby się Kargulowi przypodobać. Wieczorek odsłonił swoje krzywe zęby. Pawlak nie miał już wyjścia: albo musiał się wycofać, ośmieszony, albo zaatakować.

– Zaraz czyjaś głowa spadnie – zapowiedział i ruszył ku stodole. Wisiał tam na gwoździu sierp. Stary sierp, którym jeszcze jego babka podbierała pokos.

– Czekaj no, ty koniosraju jeden – sapał zrywając z gwoździa sierp.

– Na ciebie szkoda patronów! Taka broń wystarczy! Dopadł wiszących na płocie koszul i zamaszystym ruchem zaczął odcinać od nich zwieszające się po jego stronie rękawy, rzucając je z impetem Kargulowi w twarz. Ten zakolebał się jak ciężkie działo po oddaniu strzału i chwycił jeden z garnków, które suszyły się, nadziane na sztachetach płotu. Po każdym cięciu sierpajego ręce unosiły w powietrze polewany garnek i grzmociły nim o podwórze Pawlaka. Pod nogi Kaźmierza pryskały skorupy rozbitych naczyń – w stronę Kargula fruwały strzępy pociętych koszul. Świst sierpa – łomot skorup, świst – łomot, świst – łomot, świst – huk… Zbliżali się tak ku sobie wzdłuż płotu, z coraz większą zawziętością siejąc zniszczenie. Każdemu odciętemu rękawowi akompaniowało głuche stęknięcie Kargula, który z rozmachem grzmocił garnkami o ziemię, aż skorupy pryskały na bok jak odłamki granatu. Wieczorek, Kokeszko i reszta świadków zamarli na podwórzu. Dziesięć rękawów sfrunęło na stronę Kargula. Depcąc po nich Kargul posuwał się jak jakaś niepowstrzymana maszyna. Rozwalił po stronie Pawlaka już siódmy garnek, kiedy nagle w drzwiach domu pojawiła się Aniela.

– Władek, czyś ty zdurniał?! – krzyknęła z rozpaczą.

– Przecie to nasze garnki!!! Kargul zamarł i patrzył osłupiałym wzrokiem na żonę. Rozległ się radosny chichot Pawlaka. Sierpem wskazywał nieprzyjaciela, który sam sobie zgotował klęskę. Kargul kolebał się z boku na bok, Aniela zaś patrząc na skorupy, prawie płakała: „I gdzie ja teraz takie garnki dostanę?” Kaźmierz, dumny z dokonanego pogromu, uśmiechnął się triumfalnie do nadchodzącej Maryni. Wystarczyło jednak, żeby zobaczył wyraz jej oczu: trzymając w ręku pocięte koszule, patrzyła na niego jak prokurator na niepoprawnego recydywistę.

– Nowiuteńkie koszule – wyszeptała bliska płaczu.

– Teraz tylko siadłszy – płacz. Kaźmierz odruchowo schował sierp za plecami. Spojrzał na Kargula i demonstracyjnie splunął w jego stronę. Przerażony skutkami swojej wizyty Wieczorek wycofał się pospiesznie za bramę. Na podwórzu leżały skorupy garnków, poobcinane rękawy, a na ścianie domu Kargula widniała plama po rozbitym jajku, od którego zaczął się kolejny pojedynek sąsiedzkiej wojny.

Rozdział 21

Wróg ma tę wyższość nad przyjaciółmi, że zdradzić cię nie może. Można przeżyć wiele lat, ożenić się, mieć dzieci, zbudować dom i nagle jakby zacząć od nowa. W tym czasie po potopie wszystko w nowym miejscu znowu przyszło przeżywać po raz pierwszy: Pierwsze chrzciny i pierwszy bochenek chleba, upieczony w nowym miejscu, pierwsze pogodzenie się i pierwszą kłótnię o wysadzoną na minie „Mućkę”… Aż przyszła noc pierwszej zdrady… Śnieg pobielił już pola, ale co to za śnieg, co ledwo kurze łajno na podwórzu przykryje? Nie takie zimy pamiętali Kargul i Pawlak: jak w Krużewnikach nawaliło śniegu, to po same okna. Wtedy przychodziła, pora, że się na darcie pierza baby schodziły u sąsiadów, żeby o duchach pogadać, co się po jarach i wądołach włóczyły. Ale to już była bezpowrotna przeszłość, do kogo bowiem miała pójść Marynia, skoro wokół zbieranina ludzi z całej Polski, a za płotem wróg najgorszy? Przez niego to Kaźmierz musiał trzymać pod ręką karabin, żeby zawsze być gotowym do obrony swojej godności i mienia. Tej grudniowej nocy posłyszał Pawlak jakieś kroki pod oknem. Zerwał się spod pierzyny. W długiej, barchanowej koszuli i gaciach z tasiemkami u kostek ostrożnie zbliżył się do okna. Na podwórzu widać było odcinającą się od śniegowej bieli jakąś postać z karabinem w ręku. Kaźmierz sięgnął na wierzch szafy, gdzie trzymał kilka granatów, znalezionych przez Witię w przecinających ich pole transzejach. Przyczaił się pod oknem. Nagle usłyszał wołanie: – „Panie Pawlak… Panie Pawlak”…

– Ki czort tam się po nocy tarabani? – szepnął przywierając twarzą do zimnej szyby. Odskoczył, bo w tej samej chwili z tamtej strony szyby zamajaczyła twarz Wieczorka. Pukał natarczywie, powtarzając w kółko: „Na pomoc, panie Pawlak!”

– A czego on nocą po podwórzu szasta sia?

– Pomoc se musimy dać, panie Pawlak. Kaźmierz otworzył ostrożnie okno. Na wszelki wypadek rozejrzał się na boki, jakby podejrzewając zasadzkę.

– A jemu przeciw komu moja pomoc potrzebna?

– Nasz młyn szabrowniki naszli! Młyn był dla mieszkańców Rudnik oczkiem w głowie. Odkąd pas transmisyjny do niego zdobyli, mieli pewność, że chleba im na tę zimę nie zabraknie.

– Ot, pomorek – zaklął cicho Kaźmierz.

– To młynarz po pomoc przyleciał?

– Kokeszko? On ich sam tam wpuścił. Oni jego razem z młynem chcą wyszabrować. W tym momencie Pawlak zrozumiał grozę sytuacji: zdobyty przez niego fachowiec okazał się zaprzańcem.

– Kargula bierz! I niech patronów nie zapomni, bambaryła jeden! Wieczorek przelazł przez płot i zaczął się dobijać do okna Kargula. Pierwsze pytanie rozespanego gospodarza brzmiało: „A Pawlak idzie?” Wieczorek gorliwie go zapewnił, że już się zbiera, ale to wcale nie uspokoiło podejrzliwego Kargula. Kiedy Kaźmierz w czarnej barankowej czapce wypadł wraz z Witią na ganek – Kargul poczuł się zagrożony.

– Pawlaków dwóch, a ja sam mam kołdybać sia?

– Dyć wszyscy razem we wspólnej sprawie idziemy – przekonywał Wieczorek. Kargul z karabinem pod pachą wylazł na ganek. Spod ronda swojego kłapciastego kapelusza zezował podejrzliwie na obu Pawlaków.

– A może to baśniaki jakieś z tym młynem?

– Ciężarówką szabrowniki zajechali – przekonywał Wieczorek.

– I rządzą się jak myszy bez kota. Nie słyszycie? Wskazał ręką w kierunku młyna. Niósł się z tamtej strony warkot silnika. Pawlak zarzucił karabin na plecy i wydał synowi rozkaz: – Witia! Ano „pancerfausta” bierz! – ogarnął wzrokiem swoją bojową drużynę i powiedział z głębokim przekonaniem: – Teraz nie ma na nas mocnych! Wieczorek prowadził na skróty. Dotarli do potoku, przy którym stał młyn. Na brzegach srebrzyły się tafelki lodu, odbijające poświatę reflektorów ciężarówki, oświetlających młyn. Kiedy chyłkiem wkroczyli na żelazny mostek nad potokiem, ich oczom ukazał się widomy obraz zdrady, jakiej dopuścił się Kokeszko: to on dyrygował szabrowaniem młyna. Płonęły dwa łuczywa, zrobione ze szmat nasączonych ropą z silnika. W ich blasku krzątały się cienie ludzi, wynoszących pod kierunkiem Kokeszki z wnętrza ponurego budynku młyna pas transmisyjny, sita i zębate koła. Taszczyli to w stronę ciężarówki, stękając z wysiłku. Obok Kokeszki stał chudy człowiek w berecie i skórzanej kurtce, którego sylwetka dziwnie się wydawała Pawlakowi znajoma. Musiał już kiedyś widzieć tego człowieka. Słyszał też kiedyś jego głos. Ale gdzie? Kiedy to było? Ukradkiem przybliżyli się do młyna i wówczas w migotliwym świetle łuczywa Pawlak rozpoznał tego, kogo już raz trzymał na muszce; obok zdrajcy Kokeszki kręcił się „warszawiak”, bez przerwy coś mu tłumacząc.