– To ty tego młynarza przywiózł – szeptem wypomniał Pawlakowi Kargul.
– A ty go na zięcia przyhołubił – odciął się Pawlak.
– Jak przyjdzie strzelać, ty bierz Kokeszkę na cel, a ja tego „warszawiaka”…
– A ja? – upomniał się Witia o swoją ofiarę, ściskając pod pachą „panzerfaust”.
– Niech ciężarówkę załatwi – proponował szeptem Wieczorek. Żaden z nich nie miał wątpliwości, że sprawiedliwość jest po ich stronie. – Ano, w imię boże zaczynamy – wyszeptał Kaźmierz, przykucnąwszy przy żelaznej barierce mostku.
– Idź pierwszy – zaproponował Kargul, popychając lekko Pawlaka.
– Swojej babie możesz rozkazywać – prychnął Kaźmierz, buchając parą z ust.
– Idź ty pierwszy!
– A niby czego?! – opierał się Kargul, podejrzewając serdecznego wroga o jakiś podstęp. A nuż strzeli mu z tyłu w plecy?
– Bo głos masz jak dzwon. Jak ty hukniesz „ręce do góry”, to tak będą silnie przestrachane, że aż przykucną.
– Alem większy i szybciej mnie dojrzą.
– Owa! – Najwyżej uciekną!
– Ty konusowaty – przekonywał szeptem Kargul.
– Bliżej prześlizgniesz sia… Wieczorek dość już miał tej wymiany zdań. Ruszył chyłkiem pierwszy, za nim Witia z „panzerfaustem”. Byli tak blisko młyna, że nawet mimo szmeru płynącego pod cienkim lodem potoczku usłyszeli rozmowę Kokeszki z „warszawiakiem”. Trzymający pod pachą dubeltówkę Tadeusz Budzyński domagał się, żeby Kokeszko sam wziął się do rozmontowania żaren. Zmarznięty Kokeszko, przestępując z nogi na nogę, targował się zajadle.
– Najpierw pokaż pan te wdówke.
– Będzie czas potem – niecierpliwił się „warszawiak”.
– Nie kupuję kota w worku – upierał się Kokeszko.
– Obiecałem: ty nam młyn, my tobie kobitkę – „warszawiak” użył znanego już dobrze Pawlakowi argumentu.
– Musimy sobie pomagać, nie? Kokeszko jednak obstawał przy swoim: doprowadzi transakcję do końca, ale najpierw musi zobaczyć towar, który mu przyszykowali. Zrezygnowany „warszawiak” otworzył drzwi szoferki i wyprowadził na migotliwe światło łuczywa pulchną kobietę, której obfite kształty dały się dostrzec mimo okrywającego ją długiego kożucha. Kokeszko podszedł, by zajrzeć jej w oczy. W tej chwili Pawlak i Kargul pojęli, za jaką cenę ich młynarz dopuścił się zdrady. Na dany przez Pawlaka znak z jednej strony wyskoczył Kargul z Wieczorkiem – z drugiej on i Witia.
– Ręce do góry! – ryknął Kargul, nie bardzo wiedząc, kogo właściwie ma wziąć na muszkę: Kokeszkę, wdówkę, „warszawiaka”, który rzucił pod nogi dubeltówkę, czy też tych dwóch nieznajomych, co zastygli pod czerwonym murem młyna z szeroko rozdziawionymi gębami.
– Wy skąd? – Kaźmierz lustrował wszystkich wzrokiem. Pierwsza cienkim głosem odezwała się wdówka, składając ręce jak do modlitwy:
– Z sąsiedniej gminy, panie łaskawy.
– Ona wdowa, a pan Kokeszko żony szukał, tak poszliśmy jemu na rękę – jąkając się wyjaśniał kierowca ciężarówki.
– Ot, chwost złodziejski jeden z drugim – zaburczał groźnie Kargul. -To wy swoim rodakom ciemną nocą przyszli krzywdę zrobić? – Nam też ciężko bez chleba żyć – usprawiedliwiał się jeden z szabrowników.
– Młynarz nam potrzebny, bo inaczej baby nie zechcą się u nas osiedlać, a co to życie bez baby, jak się pięć lat w stalagu przesiedziało?
– Ksiądz nas nawet pobłogosławił na te droge.
– „Warszawiak” bezczelnie powołał się na najwyższe autorytety.
– Aj, Bożeńciu, taż jak ten naród ma do królestwa niebieskiego wejść, jak on od złodziejstwa zaczyna? – rozżalił się na głos Kaźmierz.
– To wy w imię Boga na szaber przyszli? – wtórował mu basem Kargul, trącając lufą pierś „warszawiaka”. Ten najwidoczniej postanowił ratować swoją skórę kosztem Kokeszki i gestem wskazał na skurczonego ze strachu młynarza.
– On nam pozwolił. Mówił, że on tu panem.
– Ot, pierekiniec – Kaźmierz prychnął parą jak parowóz i podszedł do Kokeszki, który odruchowo zasłonił się rękoma.
– Taż jaki z niego pan?! On nasz, trofiejny! – teraz skierował lufę na „warszawiaka”: -Ty koniokradzie jeden! Taż ja już raz tego fachowca od ciebie kupił!
– Ale przez pomyłkę…
– Taż jaka tu pomyłka, jak ja za niego flaszkę brymuchy dał? – Ale za weterynarza – upierał się przy swoim „warszawiak”.
– A okazało się, że to młynarz! A na te czasy młynarz i piekarz to na wagę złota. Kokeszko postanowił ratować skórę za wszelką cenę. Wskazując dramatycznym gestem ekipę szabrowników, oskarżył ich o przekupstwo, stręczycielstwo i łamanie godności ludzkiej.
– Brońcie mnie, ludziki kochane – zaapelował do Pawlaka i Kargula, składając ręce jak do modlitwy.
– Brońcie mnie, choćby kulą, bo słaby mam charakterek, na baby i spirytus łakomy jestem.
– Ot, nowinę rzekł – mruknął ponuro Kargul nie odwracając lufy od piersi Kokeszki.
– Ale oni mi dają to, czego pan nie chce obiecać – oskarżył go Kokeszko.
– Wdówkę mi przywieźli na pokuszenie, żebym tylko się przeniósł do ich gminy.
– A niech sobie jego zabierają – zawyrokował Kargul, repetując karabin.
– Tylko że im grabarz będzie dla niego potrzebny! Kokeszko ukląkł na śniegu, wzniósł ręce błagalnie ku człowiekowi, w którym pragnął widzieć swego teścia.
– Panie Kargul! Jak mi dacie Jadźkę to ja zostanę wierny do końca życia.
– Chyba dwa razy chce pan żyć – zapiszczała wdówka.
– Bo przed chwilą mnie pan to obiecywał.
– Zastrzelić drania – Witia wysunął się do przodu ze swym „panzerfaustem”.
– Raz będzie spokój!
– Tylko nie z „panzerfausta” – ostrzegał Wieczorek.
– On pół młyna rozwali.
– Młyna szkoda – zgodził się Kaźmierz.
– Ale nie złodziei! – Wszyscy pod ścianę! – ryknął Kargul, najgłośniej jak tylko potrafił.
– Co, mnie też? – trzęsąc się ze strachu Kokeszko czepiał się zgrabiałymi rękoma łokcia Kargula.
– Zięcia pan chcesz zabić? – Jaki tam z niego zięć – Kaźmierz popchnął Kokeszkę w stronę muru i wycelował w niego karabin.