Выбрать главу

– Taki sam szabrownik jak reszta.

– Wszystkim ten sam los!

– Pewnie – przytaknął Witia, patrząc nienawistnie na Kokeszkę.

– A czego wy się jego życiem rządzicie, a? – Kargul patrzył teraz koso nie na szabrowników, ale na swoich sąsiadów.

– On wspólny jest.

– Taż jaki on wspólny? – zaperzył się Kaźmierz.

– Kto jego zdobył?

– A kto jego karmił?

– Boś se chciał jedne portki więcej w chałupie zaplenić.

– Moja chałupa i mogę w niej robić, co chcę.

– I takeś go wykarmił, że nas cudzym sprzedał.

– Wyspowiada się i będziem mieli młynarza.

– Ale najpierw pogrzeb – zdecydował Pawlak, repetując karabin. Kargul podbił lufę do góry. Zderzyli się ze sobą karabinami i mocowali, grzebiąc nogami w śniegu. Na znak „warszawiaka” szabrownicy, ciągnąc za rękę wdówkę, wymknęli się za róg młyna i podbiegli mostkiem w stronę ciężarówki. Kokeszko stał, przygwożdżony spojrzeniem Witii. U jego stóp leżała porzucona przez „warszawiaka” dubeltówka. Jej właściciel wychylił głowę zza rogu młyna i trzymając dłonie przy ustach, krzyknął do Kokeszki: „Powiedz pan, jakie pan lubisz kobitki, bo ja muszę w końcu młynarza zdobyć!” Te słowa podziałały na Kargula i Pawlaka jak zimny prysznic. Kaźmierz porwał z ziemi dubeltówkę i wcisnął ją w ręce ogłupiałego Kokeszki. Gestem wskazał mu uciekającego chyłkiem przez mostek „warszawiaka”: jeśli go trafi – zrehabilituje się za swą zdradę. Kokeszko przyklęknął, wycelował i wypalił. „Warszawiak” zniknął jak zdmuchnięty. Kokeszko krzyknął: „Jezus Maria”, i pobiegł na mostek. Słychać było głuchy łomot, który nagle ucichł. Wszyscy patrzyli w tamtą stronę. No jak? krzyknął w jego stronę Pawlak.

– W porządku – dobiegła odpowiedź Kokeszki.

– Leży? – upewniał się zadowolony Pawlak, zsuwając baranią czapkę na tył głowy.

– Uciekł – poinformował z ulgą Kokeszko, rad z chybionego strzału.

– No i takeśmy się obronili…

Rozdział 22

Kruk, co kracze nad domem twego wroga, niekoniecznie tylko jemu przepowiada zły los. To nieszczęście równocześnie spadło i na Pawlaka, i na Kargula. Ledwie Kargul popieścił wzrokiem marcowe oziminy, które pokryły zieloną runią położone za stodołą pola, a już w kwietniu patrzył na to samo pole z bezmierną rozpaczą. Wśród zielonej runi biegły kręte labirynty spulchnionej ziemi, zewsząd ziały dziury, którymi myszy przenikały do swych korytarzy, biegnących pod korzeniami wyrastającego zboża. Wydawało się, że ziemia puchnie w oczach, rusza się, jakby pod cienką warstwą gruntu płynęły wartkie potoki, bił jakiś puls. Że Kargula pole plaga myszy obsiadła – to Pawlaka tylko mogło cieszyć. Gorzej, że i jego pole tak wyglądało, że tylko siąść i zapłakać.

– Kaźmierz – usłyszał dobiegające ze stodoły wołanie babci Leonii – Taż to koniec świata. Na klepisku stały wypełnione zbożem worki, przygotowane do młyna. Sypało się z nich ziarno, wyciekało srumyczkiem z wyciętych przez myszy dziur. Gryzonie bezczelnie tańczyły między workami, potrącając się w tłoku jak tłum na deptaku. Nic sobie nie robiły z tego, że babcia Leonia rzuciła w nie chodakiem.

– Ty widział, jak nas niebo bezlitośnie doświadczyło? U Karguli nie lepiej – pocieszał matkę Kaźmierz.

– Znaczy, że Pan Bóg nas wysłuchał i zesłał wreszcie te straszliwe plagi na Kargulowy ród.

– Tylko, że się czut-czut za bardzo rozpędził i na naszą miedzę nie zważał – Kaźmierz podstawił dłoń pod wyciętą przez myszy dziurę w worku i patrzył, jak jego trud i znój wycieka z worka niczym krew z rannego.

– Że Kargulowy siew ta zaraza wyżarła, to sprawiedliwie, ale że nasz? Ot i nastał koniec na samym początku. Babcia utknęła między workami, a myszy bezczelnie deptały jej po nogach. Westchnęła, wznosząc oczy do góry.

– Jakże ty mógł, dobry Panie Boże, tak pomylić sia? Mały Pawełek, trzymany za ręce przez Marynię, próbował stawiać pierwsze kroki na klepisku stodoły. Jego uwagę zwróciły żywe jak rtęć gryzonie: śmieje się do nich bezzębnymi ustami.

– Ot, człowiecze – westchnął szczerze Pawlak.

– Jednemu do śmiechu, drugiemu do zdechu. I cóż tu na te plage poradzić? – Bez kota nie ma dla nas życia – zdecydowała Marynia – Nawet w sadzie myszy po drzewach spacerują. Bez kota ani owocu, ani chleba nie będzie. Popatrzył Kaźmierz na klepisko, na sypiące się z dziurawych worków ziarno, popatrzył na podminowane mysimi korytarzami pole i na sad opanowany przez stada gryzoni.

– Witia – zdecydował.

– Jutro w mieście targ. Bierz rowera i bez kota nie wracaj.

– A bez bumagi dadzą?

– A tobie na co bumaga? Weźmierz na ramę dwa kwintale pszenicy i kota kupisz…

– A ja myślał, że jego z UNRRY dostaniemy, jak Kargul.

– Co Kargul? – Pawlak postawił czujnie uszy.

– Co on znów knuje, łapciuch jeden?

– Podanie złożył i konia od UNRRY dostał. Jutro się wybiera odebrać. Kaźmierz podszedł bliżej do syna i zajrzał mu prosto w oczy.

– Ty może od Jadźki to wiesz, a?

– Od wójta. Przez niego to Kargul załatwił, że za szesnaście tysięcy na raty konia dostanie.

– Ot, namolny – nastroszył się Kaźmierz i spojrzał z nienawiścią na sąsiada, który właśnie wyszedł na ganek i oporządzał końską uprząż.

– To on brata mego do Ameryki przegnał, a teraz wstydu nie ma od Amerykańców konia brać? Takiemu nic, tylko muchomora zadać! Kargul, chcąc rozdrażnić Pawlaka, demonstracyjnie smarował lejce sadłem. Jutro miał nastąpić dla niego wielki dzień: posiądzie wymarzonego konia, bo cóż to za gospodarz, co nie ma czego do pługa zaprząc?

– Nu, ciekawość, czy jemu ten koń myszy wyłapie – rzucił Pawlak, z niechęcią przyglądając się przygotowaniom sąsiada.

– Tylko ty, Witia, żartego kota wybierz, co by był kat na myszy!!!

Rozdział 23

Każda podróż jest jak wojna: nieważne, ile trwa, ważne, byś z niej wrócił. A w tamtych czasach rzadko wracało się z drogi bogatszym, niż się wyruszało. Marynia bardzo się bała, że Witia, wybierając się na rowerze po kota, może wrócić i bez roweru, i bez kota. Pomagając synowi przywiązać sznurkami na ramie roweru pękate worki z pszenicą, ostrzegała go przed złodziejami i szabrownikami, którzy kłębili się na targu. W rok po wojnie targ w Lutomyślu był miejscem, gdzie wszystko chciano sprzedać, wszystko chciano kupić, ale najchętniej zamienić. Ten system wymiennego handlu rozpowszechniali żołnierze radzieccy i polscy szabrownicy: wyładowany poniemieckim dobrem wór lub waliza wymieniany był na inny wór bez sprawdzania zawartości. „Machniom?” – padało pytanie i obaj uczestnicy transakcji wymieniali worki, by po chwili, zajrzawszy do nich, przekonać się, czy wygrali na tym hazardzie, czy też stracili. „Machniom?” – Witia słyszał bez przerwy wokół siebie, gdy pchał przez targowisko obciążony pszenicą rower. „Machniom?” – zaproponował mu Kałmuk w furażerce, wskazując stojącą na ciężarówce trzydrzwiową szafę, wyładowaną poniemieckimi rzeczami i zamkniętą na klucz. Żołnierz liczył, że worki, przewieszone przez ramę roweru, zawierają nie byle jakie skarby. Głównie w cenie były suknie ślubne, które z ziem zachodnich wieziono do centralnej Polski. W tym czasie zawierano wiele ślubów i łatwiej było o narzeczoną niż o suknię ślubną. Kałmuk szarpał kierownicę roweru, oferując w zamian całą szafę wraz z zawartością. Kto wie, co mogła zawierać? „Warszawiak” opowiadał Wieczorkowej, że w jesieni w takiej zamkniętej na klucz szafie, którą ktoś wziął za walizkę pełną budzików, odkrył potem wśród futer i garniturów wiszącego trupa SS-mana w galowym mundurze.