Выбрать главу

– Podpisał? – Kokeszko spytał szeptem sołtysa, wyglądając ostrożnie zza młockarni. Fogiel rozłożył bezradnie ręce i patrząc w stronę Pawlaka, popukał się w czoło.

– Jak słyszy „Kargul”, to wariacji dostaje.

– Może choć wyrok sprawiedliwy mu łupną za Kargulową krzywdę – rozmarzył się Kokeszko.

– A ja najwyżej „warszawiaka” na świadka wezmę, że jestem kawaler.

– A skąd on to może wiedzieć?

– Wystarczy, że ja wiem – stwierdził młynarz.

– On tylko podpisać musi.

Rozdział 27

Można czasem uwierzyć w sprawiedliwość ludzką, tracąc równocześnie wiarę w sprawiedliwość wyroków boskich. Cóż, nie można mieć wszystkiego, jak się o tym miał przekonać Kaźmierz Pawlak w dniu, w którym przyszło mu stanąć przed sądem powiatowym. Ubrał się Pawlak jak do ślubu, bo przed sędzią stanąć to jak przed księdzem: i ten, i ten w czarnej sukience, i ten, i ten w twoje sumienie zagląda, przysięgi się domagając. O swoje sumienie był spokojny: jego był kot – i z jego ręki padł jako ofiara Kargulowej perfidii. Bał się tylko, czy sołtys Fogiel wyjątkowo tym razem nie weźmie strony PSL-u, do którego należał Kargul, choćby tylko dla ukarania Pawlaka, który mu odmówił swego czasu wstąpienia do PPR-u. A jeszcze kiedy doniesiono sołtysowi, że Kaźmierz nazwał swego psa „Stalin” – czuł, że przedstawiciel władzy poprze jego wroga. Szykował się do sądu, jak kiedyś na chrzciny Pawełka: koszulę białą mu Marynia wykrochmaliła, założył też kamasze, choć widać Emil Schubert, który je zostawił w szafie, miał o numer mniejszą nogę. Kiedy prawdziwy gospodarz wyrusza w drogę, myśli o tym, co zastanie po powrocie: czy Witia wymłóci cepem pszeniczkę do końca, czy kabanom do koryta zada, czy babcia Leonia nie zapomni napoić rumiankiem Pawełka, który poprzedniego dnia wyjadł „Stalinowi” z miski dobrze już śmierdzące kawałki kury. Witia zaprzęgał klaczkę do wozu po jednej stronie płotu, a po drugiej Jadźka rozczesywała grzywę ogiera.

– Uważaj, bo raz-dwa zyza dostaniesz – syknął Kaźmierz, widząc, że Jadźka przyciąga oczy chłopca niczym magnes opiłki.

– Ty nie dziwacz, tylko za robotę łap sia! Młócenia do czorta! Siedząc obok Maryni na wozie już cmoknął na kobyłę, kiedy podbiegła babcia Leonia z kobiałką w ręku. Wyciągnęła z niej porowkowany granat zaczepny i wcisnęła w garść zdumionego syna.

– Mamo, taż ja na sąd jadę…

– Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie – stwierdziła stanowczo staruszka, wyjmując z koszyczka jeszcze granat obronny.

– Na, weź i ten! Znalazła ja jego w świątecznym ubraniu. Kaźmierz obejrzał się niepewnie i wcisnął ukradkiem granaty do kieszeni. Nie chciał, żeby Kargul widział ten arsenał, bo też by się mógł uzbroić na drogę do powiatu. Kokeszko żegnał się wylewnie z Jadźką, obiecując jej przywieźć zaręczynowy pierścionek. Ledwie za bramą zniknął wóz Kargula, Witia porwał ze stodoły odkopany silnik i przeniósł go przez płot. Korzystając z tego, że Jadźka poszła dać śniadanie młodszemu rodzeństwu, a babcia Leonia poiła ziółkami Pawełka, zataszczył silnik do stodoły Kargula. Już dawno wypatrzył, w którym miejscu wisiał omotany o belki pas trasmisyjny. Otrzepał go z kurzu i nawinął na koło napędowe silnika. Sporo siły go kosztowało, nim dopchał do wrót stodoły stojącą bezczynnie na podwórzu młockarnię.

– Czego ruszasz?! – usłyszał z tyłu głos Jadźki.

– Dobry uczynek chcę zrobić.

– Odkąd to łamanie ojcowskich przykazań cnotą się nazywa? Dobrze wiesz, że na tej stronie płota masz nogi nie postawić.

– Ja mam do wszystkiego praktyczne podejście. Do cnoty też! Wzruszyła ramionami, chciała odejść, ale zaczął ją gorączkowo przekonywać, że ich starzy mogą toczyć ze sobą wojnę, ale oni – młodzi mogą ją wygrać. Po co bić cepem, skoro wystarczy silnik Pawlaków uruchomić, a młockarnia Karguli sypnie ziarnem? Mogą zacząć od Kargulowego zboża: on maszynę uruchomi, ona będzie podawać. Cepy to przeszłość. Oni muszą iść za postępem…

– Ojce by się nie zgodzili – mruknęła niepewnie pod nosem.

– Ale ich nie ma – Witia popchnął ją lekko w stronę stodoły. -A jak wrócą, wszyściuteńko będzie wymłócone. Do pracy ja ciebie namawiam, nie do grzechu. Ty mnie tylko podawaj, a raz-dwa z poniedziałku będzie niedziela. Czuła na sobie spojrzenie Witii i nie wiedziała, czy od tych jego przylepnych oczu ogarnęło ją takie gorąco, czy od jesiennego słońca. Weszła za nim do stodoły. Ogarnął ją zapach siana i zboża. I już kiedy tam wchodziła, wiedziała, że grzeszy. Grzeszy, bo okazuje nieposłuszeństwo rodzicom. A kiedy zgadzasz się na jeden grzech, drugi przychodzi łatwiej… Witia wetknął kabel do gniazdka. Zahuczał motor, załomotała młockarnia, w powietrzu zaczął wirować kurz wciąganej przez zęby maszyny słomy. Jadźka wspięła się na górę po drabinie. Zrzucała snopy pod nogi Witii. Ten prawie cały czas z zadartą głową przyglądał się napiętym łydkom schylonej dziewczyny. Kiedy zrzucała z góry snopy, uśmiechała się do niego. Witia, stojąc przy młockarni, nie wiedział, czy drży od jej dygotu, czy od tego drżenia, które czuł tam w środku. On patrzył z dołu na dziewczynę, ona z góry na podrygującą młockarnię.

– Widzisz, jak chodzi? Najważniejsze to się dogadać.

– Ale oberwiesz, jak ojciec zobaczy, że ty nam swój motor dałeś.

– Iiii, ja tam ojca nie boję się – Witia nurkował wzrokiem pod spódnicą dziewczyny.

– Tylko ty silnie przestrachana jesteś. Wiedziała, że wiele ryzykuje: ojciec wymagał posłuszeństwa, srogi był wobec dzieci, w poście nawet nie wolno było dzieciom się śmiać, a matka Jadźki wyznała jej kiedyś, że choć miał z nią troje dzieci to dwa razy ją tylko pocałował: raz na weselu, a drugi raz z radości, że ich maciora dała w miocie aż tuzin prosiąt. Fakt współpracy z kimś z rodziny Pawlaków mógł się skończyć dla niej laniem. Pocieszała się jednak, że pełne wymłóconego ziarna worki przekonają ojca o jej dobrej woli.

– Kiedy u was wymłócimy? – spytała przekrzykując łomot maszyny.

– Jak założą apelację – odkrzyknął Witia. Jadźka stała na górze, oświetlona słońcem wpadającym przez szpary w deskach stodoły, a nad nią niczym aureola unosił się zbożowy pył. Ale tym razem Witia nie miał skojarzeń z archaniołem Gabrielem ani innym świętym obrazem. Raczej wręcz przeciwnie: wydała mu się zjawą, którą co noc tulił we śnie. Przełknął ślinę. Gardło miał suche nie tylko od pyłu.

– Pomóc ci tam na górze?

– Dam radę sama – odkrzyknęła i znów się pochyliła, odsłaniając swoje białe uda.