– No to ci pomogę – zdecydował Witia i lekko jak kot wspiął się po drabinie. Młockarnia trzęsła się dalej, klaskał pas transmisyjny, ale tryby nie miały co wciągać w gardziel maszyny, bo z góry nie spadały snopy. Jadźka poczuła na swoich biodrach gorące ręce, które nieomal uniosły ją w powietrze, a potem łagodnie położyły wśród snopów. Wokół wirował w słońcu zbożowy pył. Słońce już zaszło, gdy Pawlak z fasonem zajechał pod dom. Kobyłka była spieniona, bo Kaźmierz za wszelką cenę chciał wyprzedzić zaprzęg Kargula. Byłoby to drugie – po wygranej potyczce w sądzie – zwycięstwo nad Kargulami. Zeskoczył z wozu i zawołał Witię. Trzeba było kobyłę wyprząc i napoić, a tu chłopak ulotnił się jak kamfora. Zajrzał do stodoły i osłupiał: pod ścianą stały pękate worki z ziarnem, a na klepisku leżała sterta słomy.
– Patrzaj, Marynia, jaki to zuch chłopak! Więcej zrobił, jak ja mu kazał – policzył worki i zdumiał się.
– Z diabłem młócił, Boże odpuść grzechu, czy jak! Ścięty z nóg nie tylko wypitym alkoholem, ale i dowodem pracowitości syna, chciał przysiąść na silniku, żeby oczy ucieszyć ogromem wykonanej pracy, ale nagle podskoczył do góry, jakby usiadł na jeżu: silnik był gorący niczym podkowa wyjęta prosto z żaru paleniska.
– Ot, pomorek – zaklął pod nosem. Coś go tknęło. Wyjrzał na stronę sąsiada. Kargul stanął właśnie w drzwiach swojej stodoły i patrzył, oczom nie wierząc: pod ścianą stały worki z ziarnem, a na zapolu jego córka spała snem sprawiedliwego, przytulona do boku Witii. Kargul, łapiąc powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg, skinął na sąsiada.
– Pawlak – wystękał.
– Ano choć tu plon zebrać.
– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli?
– Chodź, to się dowiesz. Tylko cep weź ze sobą… Kargul zaczął wyciągać ze spodni pas. Wziął go za koniec, żeby metalowa klamra z napisem „Gott mit uns” wybiła raz na zawsze z głowy Jadźki grzeszne myśli. Pawlak z cepem w ręku przelazł przez płot, z rozpędu rozdzierając wyjściowe spodnie o sztachetę. Kiedy Kargul ostrożnie uchylił małe drzwiczki w wierzejach stodoły, Kaźmierz skamieniał ze zgrozy: nogi dziewczyny i chłopaka splecione były niczym warkocz, ręka Witii spoczywała na piersi Jadźki, a jej twarz wtulona była w jego szyję. Leżeli jak strudzeni żniwiarze, którzy zasłużyli na odpoczynek po bardzo znojnym dniu.
– Ot, bandyta – rzucił pod adresem Witii Kargul, a Kaźmierza poczęstował dodatkowym komplementem: – On taki sam pierekiniec jak ty. Ładnieś syna wychował!
– A ty córkę! – wrzasnął Pawlak. Nie było co czekać. Trzeba było wymierzyć sprawiedliwość. Zamachnął się cepem. Kargul uniósł w górę klamrę pasa. Świsnęła w powietrzu i trafiła w bok Jadźki. Cep wylądował tuż przy uchu Witii. Młodzi zerwali się. Witia cofał się w głąb stodoły przed zjednoczonymi siłami obrońców moralności. Kargul chwycił Jadźkę za włosy i ciągnął na klepisko. Pawlak starał się rozłupać głowę syna cepiskiem. Witia nie wiedział, czy ratować Jadźkę, czy siebie.
– Już my wam wybijemy z głowy to lenistwo – dudnił basem Kargul, owijając sobie warkocz córki wokół ręki jak postronek, na którym prowadziło się krowy z pastwiska do obory. Pawlak dźgał Witię cepem prosto w pierś niczym włócznią, którą święty Jerzy posługiwał się w walce ze złym smokiem.
– Żeb' ja wiedział, że się cep nie złamie, to ja by tobie tak dał, że ty by ruski miesiąc popamiętał! Witia, cofając się przed nacierającym ojcem, zderzył się z Kargulem. Ten, nie namyślając się wiele, huknął go pięścią z góry po łbie z taką siłą, że chłopak aż przykucnął.
– Ot, hardabas jeden! Czego ty mojego syna łomoczesz?! – Pawlak natychmiast zmienił front i czupurnie doskoczył do Kargula, który w jednej ręce ściskał warkocz Jadźki, w drugiej zaś pas.
– Bo on gorszy jak zawołoka jakaś.
– Jak powiedział?! – zacukał się Kaźmierz.
– Zawołoka?! Wszystko o Witii można powiedzieć, ale nie to, że on nie samoswój.
– Gorszy jak bolszewik! Do gwałtu się bierze.
– A na co jemu gwałt, jak ona sama chętna, kluzdra jedna.
– Bo ją pewnie twój pod karabinem trzymał.
– Chyba że go w portkach ukrył!
– Ja tego twojego ogiera raz-dwa brzytwą w wałacha zamienię! – Ty łapciuchu jeden! – tą groźbą Pawlak został doprowadzony do bezgranicznej wściekłości.
– Ty lepiej pilnuj swoich gnid na głowie i córki swojej!
– Żeb' jemu moja krzywda bokiem wylazła – zaryczał Kargul, boleśnie zraniony bezczelnością Pawlaka.
– Won z mojego podwórza! W trakcie tej wymiany poglądów Witia zdołał się wymknąć z pułapki. Kaźmierz splunął w stronę Kargula i spiesznie przebierając nogami wrócił przez płot na swoje podwórze, żeby wybić cepem synowi zamiłowanie do cudzołóstwa. Od razu przeczuwał, że odkopany silnik może tylko przynieść nieszczęście, gdyby go nie było, to Witia spokojnie by cepem młócił i ani by mu przyszło do głowy bratać się z tym przeklętym Kargulowym nasieniem… Kargul wepchnął sponiewieraną Jadźkę do kuchni. Dziewczyna chlipała w kącie, ściskając na piersiach podartą bluzkę.
– Nie ma na co czekać – Kargul oznajmił Anieli swoją decyzję takim głosem, jakby przyszło mu przemawiać nad trumną.
– Trzeba będzie z patriotyzmem zerwać i wydać tę koczerbichę za Kokeszkę. Dotąd był temu w głębi duszy przeciwny, ale to, co się stało, zdecydowanie podniosło szanse przybysza spod Gniezna.
– Taż to przysługa dla tego przeklętego Pawlaka – Aniela spojrzała chmurnie poprzez płot na kręcącego się po podwórzu Kaźmierza.
– Nie dość, że pierwszą sprawę w sądzie wygrał?
– Trudno – westchnął Kargul – raz pójdę mu na rękę. Drugi raz takiego wstydu ja by nie przeżył. Z wrogiem grzeszyć to gorzej jak z heretykiem! I żeby zamknąć sprawę, raz jeszcze przyłożył Jadźce klamrą pasa przez łeb.
Rozdział 28
Nawet w beznadziejnych sytuacjach, kiedy życie wydaje się odwracać od nas plecami, można liczyć, że cudzy grzech czy błąd na nowo otwiera nasze szanse. Tym razem błąd polegał na tym, że podający się za kawalera rywal Witii miał krótką pamięć, za to długi staż małżeński. Największe straty poniósł na tym Karguclass="underline" świnie na wesele zaciukane stracił, a zięcia nie zyskał. Przygotowania do ślubu Kokeszki z Jadźką szły pełną parą. Młynarz z Gniezna gniazdko w młynie szykował, pierścionki zdobył, do ślubu tylko metryki mu brakowało. Im bliżej daty wyznaczonego ślubu, tym częściej Kokeszko pijany ze szczęścia chodził, a Jadźka buczała po kątach. Kargul zamówił Wieczorka do bicia świń. Masarz był aż z miasteczka zamówiony, tak jak i harmonista, bo to pierwsze we wsi wesele musiało być takie, żeby jeszcze i za dziesięć lat o nim pamiętano! Witia, widząc przez płot te przygotowania, chodził ponury jak gradowa chmura. Czasem wyprowadzał kobyłę ze stajni, narzucał tylko derkę i na oklep gnał przez pole, nie bacząc wcale, że przekracza miedze, dzielące ich ziemie od gruntów Kargula. Gdyby nie religijność babci Leonii, może doszłoby do tego, że Jadźka, którą chciano uchronić od grzeszenia z wrogiem, padłaby ofiarą bigamisty. Leonia słabo się ostatnio czuła. Nie miała siły wybierać się do kościoła na trzecią wieś, a w Rudnikach jeszcze księdza nie było. Żeby jej ułatwić kontakt z Panem Bogiem, Witia nastawiał tuż przy uchu spoczywającej na zapiecku babci poniemieckiego „Telefunkena”. Zaraz po mszy szła skrzynka poszukiwania rodzin Polskiego Czerwonego Krzyża. Była to dziwna skrzynka, chyba największa na świecie, gdyż mieściła w sobie żywych i umarłych, zaginionych i wywiezionych, tych z zachodu i tych ze wschodu, którzy usiłowali się odnaleźć po wojennym potopie. Całymi kwadransami płynęły z „Telefunkena” nazwiska i opisy ludzi, których komuś zabrakło. Była to skrzynka nieustającej nadziei. Pewnego dnia Witia siedział w kuchni na zydlu i smarował łojem lejce, kiedy pośród lawiny zgłoszeń dotarło do niego nazwisko: Kokeszko Wirgiliusz. Zgadzało się i nazwisko, i imię. Zgadzało się nawet i to, że był spod Gniezna, nie zgadzało się jedno: on podawał się za kawalera, a oto poszukiwała go żona Stefania. Z anonsu wynikało, że Stefania Kokeszkowa wraz z trojgiem dzieci czeka na powrót męża, który zaginął w 1945 roku w czasie przesuwania się frontu na zachód i do tej pory nie powrócił. Witia rzucił się szukać ołówka, żeby zapisać adres, pod którym mieszka poszukująca męża kobieta. W duchu podziękował Panu Bogu za pomoc: gdyby nie ta msza w radiu, po której szła skrzynka PCK, nie miałby szansy ujawnić grzesznych postępków tego dziwkarza Kokeszki. W niedzielę poczta w miasteczku była zamknięta, ale w poniedziałek Witia był pierwszym klientem urzędu. Spieszył się, by ukoić ból i cierpienie zrozpaczonej żony i matki. Tekst telegramu był zwięzły, ale jasny: „Mąż przebywa w Rudnikach, gdzie jest młynarzem w charakterze kawalera”. Od tej chwili Witia wciąż patrzył na drugą stronę płotu, zaciskając pięści i licząc upływające godziny i dni. Rozpaczliwy krzyk zabijanej świni obwieścił, że do ślubu i wesela zostało niewiele czasu. Widział, jak Kargulowa wyniosła na ganek sukienkę ślubną Jadźki, żeby Wieczorkowa i Kalińska mogły się zachwycić. Była to ta sama suknia, którą on jej kiedyś podrzucił, a w której tańczyła przy patefonie. Czy mógł wtedy przypuszczać, że pójdzie w niej do ołtarza z kimś obcym, i w dodatku żonatym? Kiedy Kargul pożyczył od sołtysa Fogla bryczkę, którą młoda para miała odbyć drogę do kościoła aż w Bystrej Wodzie, Witia zaczął powoli tracić wiarę w sprawiedliwość boską. I wtedy właśnie na podwórze zajechał rozlatujący się poniemiecki adler z „warszawiakiem” za kierownicą. Wysiadła z niego tęga kobieta w wiśniowym palcie. Kokeszko akurat zbijał z desek stół dla weselnych gości. Kiedy urzał postać w wiśniowym palcie, spuścił sobie młotek na palec. Kobieta, łkając ze szczęścia, dopadła młynarza i utopiła go w ramionach. Kołysała go jak małe dziecko, które trzeba pocieszyć.