– Jesteś, jesteś, żyjesz – powtarzała, kolebiąc się jak w jakimś rytmicznym tańcu spełnionej nadziei.
– Jestem, Stefa, żyję, ale co to za życie bez ciebie – wyznał Kokeszko, przyciskany ramionami matki swych dzieci do obfitej piersi. Na podwórze wybiegła cała rodzina Karguli. Obok nich stał też wzruszony Antoni Budzyński: przywiózł stęsknioną małżonkę do człowieka, którego już raz usiłował przekabacić na swoją stronę jako młynarza, a teraz szczęśliwie uniknął błędu, podpisując jako świadek jego oświadczenie o stanie wolnym.
– Możesz już wrócić do domu – Kokeszkowa gładziła męża po głowie, jakby był małym, niesfornym chłopczykiem, a nie kandydatem na bigamistę.
– Nie wrócę, póki twoi starzy żyją, bo mi życie obrzydzili gorzej jak Hitler!
– Możesz wracać, kotuś – tuliła Stefania swoją zgubę.
– Na szczęście tatuńcio w spirytusie się utopił, jak ruscy zaczęli gorzelnię szabrować. Poleciał z wiadrem i wpadł do kadzi z butami. Dopiero go znaleźli, jak do dna spirytus wybrali.
– Piękna śmierć. Zawsze był łasy na wódeczkę – skomentował nie bez złośliwej satysfakcji Kokeszko.
– Ale póki mamuńcia twoja, ta żmija jadowita, żyje, nie wrócę! Tu możemy żyć. Młyn mam…
– Ale jak tu żyć, kiedy nikogo nie znamy?
– Tu sami swoi – Kokeszko zatoczył ręką szeroki krąg, ale widząc skamieniałą twarz Kargula, skurczył się w sobie.
– Taż jacy my dla ciebie swoi?! – Kargul ruszył w jego stronę, gotów jak czołg zmiażdżyć tę nędzną kreaturę, co jego córkę omal do grzechu nie doprowadziła.
– Sami swoi to my tu zza Buga, a takich jak ty to tylko kociubą prześwięcić! Niech on lepiej sobie w rozporku miesza, jak w mojej rodzinie! Zamachnął się na Kokeszkę, ten w ostatniej chwili ukrył się za żoną jak za ścianą. Żeby uchronić się od kompromitujących wyjaśnień – doprowadził Kokeszkową pod rękę do adlera i upchnął na tylnym siedzeniu.
– A jakżeś ty mnie tu, Stefcia, znalazła? – chciał się dowiedzieć, kto poplątał ścieżki jego szczęściu, które było już tak blisko.
– Przez PCK ciebie szukałam, robaczku, no i telegramę mi stąd przysłali, że ty tu samiuteńki się męczysz.
– Stąd? Kokeszko dojrzał za szybą kuchennego okna Pawlaków twarz Witii. Teraz już nie miał wątpliwości, kto mu zrobił tę przysługę. Kawaler Kokeszko odjechał jako żonaty adlerem do młyna. Witia poczuł przeogromną ulgę i taką wewnętrzną lekkość, jaką dać może jedynie poczucie spełnionego dobrego uczynku. A kto mógł wątpić, że uchronienie Kokeszki od bigamii, a Jadźki od wstydu było dobrym uczynkiem? Kargul sam musiał zjeść przyszykowane na wesele kiełbasy. Sam też zapijał wstyd odwołanego ślubu brymuchą własnej roboty. Zamykał się w stajni z kwaterką i tylko ze swoim ogierem toczył rozmowy o tym, że każdy, kto nie zza Buga, to zdradny, a każda baba, córki jego nie wyłączając, skora do grzechu… Pawlak, zrazu uradowany ośmieszeniem, jakiego doświadczył ród Karguli, pojął rychło, że nie służy to jego sprawie. Czujnie zaczął obserwować syna: jak nic to jego robota, że na ślad Kokeszki jego żonę naprowadził, ale przecież nie dla dobra rodziny młynarza to uczynił, lecz by odsunąć rywala od Jadźki. A jeszcze ta grzeszna kluzdra, ta klaczka rozparzona co i raz paradowała za płotem, wyciągając cienkim głosem refren piosenki: „Pójdę ja do sadu i narwę róż które najpiękniej rozkwitły już I wiję wianeczek i myślę wciąż Którego ja kocham, będzie mój mąż”… Wystarczyło, że Witia posłyszał jej śpiew, by rzucał robotę i wypatrywał, co się dzieje po tamtej stronie płotu. Od tej pory Pawlak śledził każdy krok syna, Kargul zaś nie spuszczał wzroku ze swej córki. Żaden nie chciał, by mogło się powtórzyć to, co zastali kiedyś po powrocie z sądu. U Kargula wisiał na haku pas z klamrą „Gott mit uns”. U Pawlaka stał w kącie cep. Można się starać upilnować żywych, ale śmierci nie upilnujesz. Babcia Leonia coraz bardziej słabowała, polegując całe dnie na wybudowanym przed rokiem piecu.