– A tak chciała się źrebaka doczekać.
– Może dobry Pan Bóg zlituje sia i kobyłę dopuści – wyraził szeptem swoją ufność w Boga Kaźmierz. Patrzył nieprzychylnie na Kargula, który klęcząc u wezgłowia umierającej, wciąż się wiercił jak dziecko, co za karę klęczy na grochu. Powodem tego był mauzer, który trzymał pod kolanami. Kiedy babcia Leonia wyznała swój największy grzech – że to przez nią Witia zniknął, bo na jej życzenie miał kobyłę zapuścić – suchy jak oset ksiądz zrobił na jej czole znak krzyża. Zapadła cisza, którą wypełniło rżenie ogiera, oddzielonego na zawsze płotem od klaczy Pawlaków.
Rozdział 31
Każdy umiera raz, gdyż dwóch śmierci nie będzie. Ale ten, którego pogrzeb jest okazją pojednania dla żywych, właściwie wcale jakby nie odszedł na zawsze. Pierwsze w tym miejscu narodziny wypadły w rodzinie Pawlaków, pierwszy chrzest, ale też i pierwszy pogrzeb. Kiedy nadszedł czas, by wynieść z domu Pawlaków sosnową trumnę, stojący po drugiej stronie płotu Kargul ściągnął z głowy czapę z czarnego barana. Pawlak przyprzęgał do wozu swoją kobyłkę. Kargul bez pytania przyprowadził na przyprzążkę swojego konia. Zakładając uprząż i ładząc szleje nie patrzyli sobie w oczy. Marynia wyniosła z domu woreczek z ziemią i położyła na trumnie. Kargul wziął lejce w dłoń, a Pawlak z Marynią ruszyli za wozem… Przykościelny cmentarzyk zawiany był śniegiem. W tej bieli ział jak rana przygotowany dół. Stali nad nim wszyscy mieszkańcy Rudnik, bo był to pierwszy w tej wsi pogrzeb. Był sołtys Fogiel w kurtce z bobrowym kołnierzem, Wieczorkowie i Pękale, był „warszawiak”, był Kokeszko z odzyskaną rodziną, a wszyscy nadziwić się nie mogli, że wóz z trumną ciągną oba konie śmiertelnych wrogów. Kiedy sprowadzony z trzeciej wsi ksiądz zakończył egzekwie i Kaźmierz sypnął na wierzch trumny pierwszą garść ziemi z Krużewników – wszyscy kolejno podchodzili do Pawlaka, zanurzali rękę w worku i rzucali ziemię, jak rzuca się ziarno w rolę. Rzuciła garść Marynia, po niej Kargul i Aniela, a po najbliższych sąsiadach podchodzili kolejno wszyscy ci, którzy mogli powiedzieć, że choć nie są tu urodzeni i żyją w tej wsi dopiero od półtora roku, to jednak są tu sami swoi, bo rozumieją, że babcia Leonia chciała leżeć pod tą ziemią, którą przywiozła ze sobą w woreczku. Nagle czyjeś silne ramiona rozepchnęły nagromadzony przy grobie tłum. Witia z czapką w dłoni przyklęknął przy mogile, głowę opuścił i modlił się za duszę babci, której ostatnim pragnieniem było, żeby klaczkę oźrebić i jego, Witolda Pawlaka, bogato ożenić… Marynia wyrwała prawie pusty już worek z krużewnicką ziemią z rąk Kaźmierza. Ten zrobił krok w stronę syna, ale Witia zerwał się z kolan i cofnął się za stary nagrobek z gotyckimi literami, obwieszczającymi: „Hier ruht im Gott Maria Keller”… Pawlak podszedł do syna, ręce wyciągnął i czekał, aż będzie mógł zamknąć w ramionach odzyskanego syna.
– Tato niech te ręce opuści…
– Gdzie Jadźka? – zadudnił Kargul, zachodząc chłopca z drugiej strony.
– A pan Kargul niech o nic nie pytają, bo my do was nie wrócimy, Odwrócił się, nasadził czapkę na głowę i przemknął się między nagrobkami, nie reagując nawet na rozpaczliwe wołanie Maryni: „Witiaa! Witiaaa! Wróć! Kobyła będzie miała źrebaka!
Rozdział 32
Można jeździć w siwe i w kare, ale żeby gdziekolwiek dojechać, trzeba znać cel podróży. Jeśli każdy z wrogów uważa się za zwycięzcę – znaczy, że obaj przegrali. Wydawać by się mogło, że Pawlak jest górą. Na jego podwórzu stała kobyła i grzała się w wiosennym słońcu. Kaźmierz skrupulatnie obliczył czas od zniknięcia syna i wyszło mu, że najdalej w końcu września w jego stajni pojawi się źrebak. A jak źrebak przybędzie Pawlakom, to Kargulowa wątroba przewróci się ze złości. Tylko tym mógł się Kaźmierz pocieszać, że wprawdzie obaj stracili z oczu swoje dzieci, ale tylko jemu przybędzie źrebak. Choć powtarzał to sobie często, to jednak w głębi duszy nie był przekonany, czy istotnie może się uważać za wygranego. Zwykle zapach wiosny rozkoszniej łaskotał jego nozdrza niż najlepsza „swojucha”. Czuł przypływ sił, coś ciągnęło go w pole jak psa, co zerwał się z łańcucha. A oto wiosna aż kipi, a on drepcze osowiały po swoim podwórzu z kąta w kąt. Co weźmie widły, żeby gnój przerzucić to je odłoży. Co się weźmie za przesiewanie siewnego ziarna – to sito na gwoździu zawiesi… Po drugiej stronie płotu Kargul krążył jak dziki niedźwiedź w klatce. Usłyszał dźwięk patefonu z chałupy i wrzasnął na dzieci, żeby przestały puszczać w kółko tego walca: za bardzo mu to Jadźkę przypominało… Kopnął Pawlak stary hełm poniemiecki, w którym babcia Leonia dawała kurom wodę pić. W tym hełmie Witia wraz z nim pole z min ogniem oczyszczał… Witii nie ma, a po tamtej stronie płotu Kargul stoi i się gapi, jakby czekając na jakieś słowo. I tak mierzyli się chmurnym spojrzeniem, aż Marynia, widząc to przez okno, westchnęła za dobrymi czasami, kiedy to w chałupie był karabin pod ręką, a kilka granatów tkwiło na wszelki wypadek w kieszeniach świątecznego ubrania. Przed pierwszymi wyborami milicja zabrała im karabiny. Kargul i Pawlak głosowali za PSL -i tym razem obaj przegrali. Czyżby nadszedł czas, który dla nich obu miał być klęską? Aniela wyniosła z domu sukienki Jadźki, żeby przewietrzyły się na płocie. Ledwie je wywiesiła – a wiosenny wiatr zerwał kwiecistą sukienkę i rzucił pod nogi Pawlaka. Kaźmierz podniósł sukienkę, podszedł do płotu i zaczepił ją o sztachety. I wtedy coś się w nim przełamało. Przełknął ślinę i rzucił przez zdławione gardło: – Kargul, podejdź no do płota.
– Po co?
– Podejdź, jako i ja podchodzę. Ruszył Kargul niespiesznie, na trzy kroki przed płotem zatrzymał się i patrzył nieufnie spod obwisłego ronda kapelusza.
– Podszedł ja, tylko nie wiem, po co.
– A teraz rób, co i ja robię. Kaźmierz ściągnął z głowy maciejówkę z pękniętym daszkiem i miętosił ją w garści. Kargul sięgnął niespiesznie po kapelusz. Trzymał go teraz na wysokości piersi.
– Ano zdjął ja, tylko nie wiem, po co.
– Na okoliczność, że na naszą bezlitosną głupotę koniec nadszedł. – Ano, zdałoby się, Kaźmierz – zabuczał basem Kargul i przystąpił o krok bliżej. I wtedy ujrzał, że Pawlak rzuca na ziemię swoją czapkę i wyciąga ku niemu obie ręce.
– I płacz, Władek, nie wstydź sia, bo jak prawdziwy chłop płacze, to musi być święto!
– Nie inaczej – huknął basem Kargul, a oczy mu zwilgotniały… Ugrzęźli obaj w swoich ramionach, a pod ich ciężarem płot zaczął trzeszczeć. Na podwórzu rozległ się wielki lament: płakała Marynia i Aniela, płakały jej dzieci, płakał Pawełek, który jeszcze na swoje oczy takiej sceny nie widział. Rzucili się wszyscy ku sobie, zwarli ramionami jak w ów pamiętny dzień przyjazdu Pawlaków. Teraz tylko brakowało Jadźki i Witii. Kiedy Wieczorek zobaczył płot, obwieszony z obu stron Pawlakami i Kargulami – krzyku narobił na całą wieś: „Ludziee! Ludziee! Po milicję lećta, bo tu się musiało coś strasznego stać!” I pognał przez wieś w stronę posterunku, krzycząc na całe gardło „Milicjaaa!!!”