Выбрать главу

– Mój syn leży w szpitalu – szepnęła.

– Co takiego?

– Na oddziale intensywnej terapii. Zapalenie trzustki. Wydawałoby się, że to nic poważnego, ale nie dla takiego chłopca jak Nathan. Mój syn jest chory, panie Dodge. Bardzo, bardzo chory, lekarze nie wiedzą dlaczego, więc teściowie winą za jego chorobę obarczają mnie. Jeśli przekonają o tym sąd, odbiorą mi Nathana. Będą mieli wnuka – i pieniądze – tylko dla siebie. Chyba że, oczywiście, pan mi pomoże.

Bobby nie oparł się pokusie i obrzucił ją wzrokiem od stóp do głów.

– A niby czemu miałbym to zrobić?

Uśmiechnęła się. Był to znaczący, kobiecy uśmiech, ale Bobby po raz pierwszy zobaczył w jej oczach cień uczucia – smutku. Catherine Gagnon była głęboko, dojmująco smutna. Podniosła rękę i delikatnie położyła ją na jego piersi, rozstawiając palce.

– Jesteśmy sobie potrzebni – powiedziała cicho. – Proszę pomyśleć o przesłuchaniu przed sędzią pokoju…

– Wie pani o tym?

– Oczywiście. Te dwie sprawy są ze sobą powiązane. Wynik procesu o przejęcie opieki nad dzieckiem będzie kluczowy dla stwierdzenia, czy doszło do popełnienia przestępstwa. Krótko mówiąc, jeśli ja znęcam się nad Nathanem, to pan jest mordercą.

– Nie jestem.

Postukała palcami w jego pierś.

– Oczywiście. A ja nigdy w życiu nie zrobiłabym krzywdy mojemu synkowi. – Nachyliła się ku niemu tak, że poczuł jej oddech na swoich ustach. – Nie ufa mi pan, panie Dodge? A powinien pan. Bo ja nie mam innego wyboru, jak tylko zaufać panu.

Bobby musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Była druga po południu, a on spał raptem cztery godziny i od zeszłego wieczoru, kiedy to zagryzał piwo orzeszkami, nie miał nic w ustach. Postanowił pobiegać.

Najpierw G Street do Columbia Road. Stąd do parku, gdzie po lewej stronie miał ruchliwą ulicę, a po prawej ocean. Minął zabytkową łaźnię na L Street, za którą miejsce zadbanych szeregowców zajęły prawdziwe pałace. Dotarł na Castle Island, gdzie wiatr dmuchał mu w twarz, a fale rozbijały się o brzeg. Pogoda się popsuła, coraz trudniej było biec pod wiatr. Okrążył kamienne mury starego punktu obserwacyjnego, patrząc na powoli wzbijające się w niebo samoloty z lotniska Logana; aż trudno było uwierzyć, że zdołają przelecieć nad wyspą. Dotarł na plac zabaw. Dzieci zakutane w ciepłe kurtki szalały na ślizgawce.

Znów skręcił, wsłuchany w niesiony wiatrem dziecięcy śmiech. Południowy Boston stawał się modny. Dawniej na Castle Island przychodziły tylko dzieci z rodzin robotniczych, mieszkających w blokach. Teraz była to dzielnica dla osób lepiej sytuowanych, ale dzieciaki dokazywały jak zawsze.

Ruszył w stronę domu, ciężko dysząc. Wreszcie mógł jasno myśleć.

Zaraz po powrocie wziął książkę telefoniczną i wciąż ociekając potem, zaczął telefonować. Przy trzeciej próbie znalazł tego, kogo szukał.

– Tak, Nathan Gagnon leży u nas na oddziale intensywnej terapii – odpowiedziała pielęgniarka na jego pytanie. – Przywieziono go w nocy.

– Jak się czuje?

– Zdrowych nie umieszczamy na intensywnej terapii – odparła pielęgniarka z sarkazmem.

– To znaczy, w jakim jest stanie? Jestem z policji stanu Massachusetts. – Wyrecytował numer swojej odznaki.

– Ciężkim, ale stabilnym.

– Zapalenie trzustki – przypomniał sobie Bobby. – Czy jest groźne dla życia?

– Może być.

– A w tym przypadku?

– Musiałby pan porozmawiać z jego lekarzem, doktorem Rocco.

Bobby zapisał to nazwisko.

– Czy chłopiec był już wcześniej u was?

– Kilka razy. Jak mówiłam, powinien pan porozmawiać z doktorem Rocco.

– Dobrze, dobrze. Jeszcze tylko jedno pytanie, jeśli można.

Pielęgniarka zastanowiła się, po czym najwyraźniej uznała, że można.

– Słucham.

– Czy kiedykolwiek zauważyliście u chłopca inne obrażenia? Wie pani, połamane kości, sińce niewiadomego pochodzenia…

– Chodzi o to, czy często spada ze schodów? – spytała z ironią.

– No właśnie. Jak sobie radzi ze schodami?

– Dwie złamane kości w ciągu ostatniego roku. Niech pan sam sobie odpowie na to pytanie.

– Dwie złamane kości w ciągu ostatniego roku – mruknął Bobby. – No proszę. Dzięki. Bardzo mi pani pomogła. – Odłożył słuchawkę.

Długo siedział bez ruchu na skraju krzesła, z książką telefoniczną na kolanach. Pot ściekał mu po nosie i kapał na cienki żółty papier. Znów czuł złowieszczą, głęboką ciemność. I pomyślał, że największą ochotę ma nie na bieganie, sen czy rozmowę z Susan, lecz na wizytę na strzelnicy i rozstrzelanie papierowego celu.

I o czym to świadczy?

Rozsądny człowiek zapomniałby o spotkaniu z Catherine Gagnon. Zrobił, co do niego należało, postąpił tak, jak postąpiłby każdy przyzwoity policjant. Teraz może umyć od tego wszystkiego ręce. Poza tym nie ma uprawnień, by prowadzić jakieś zwariowane dochodzenie w sprawie Gagnonów. Tak czy inaczej, czegokolwiek się dowie, nie cofnie tego, co zrobił. Przybył, zobaczył, zabił. Wszelkie dociekania i tak niczego nie zmienią.

Rozsądny człowiek wynająłby dobrego adwokata i przygotował się do długiego procesu.

Bobby westchnął. Inna sprawa, że rozsądny człowiek nie spotkałby się z taką kobietą, jak Catherine, w miejscu publicznym. I nie przejmowałby się tak bardzo dzieckiem, którego właściwie nie zna.

Wstał. Zamknął książkę telefoniczną.

– Doktor Rocco – powtórzył pod nosem i poszedł wziąć prysznic.

Rozdział 9

Komórka zadzwoniła, gdy tylko wyszedł z domu. Nie miał ochoty jechać do Bostonu samochodem – parkowanie w centrum kosztowało majątek, a poza tym, nie mając do dyspozycji błyskającego czerwonego koguta, wolał nie ryzykować jazdy w korkach. Dlatego poszedł na przystanek autobusowy, z pochyloną głową i zwieszonymi ramionami, czując się jak przestępca z listu gończego.

Całe szczęście, że Jimmy Gagnon był biały, pomyślał. W przeciwnym razie nawet z domu nie mógłbym się ruszyć.

Znów zadzwoniła komórka. Rozłożył ją podejrzliwie, wiatr wyrwał mu słowa z ust.

– Tak?

– Bobby? Dzięki Bogu. Od wczoraj próbuję się z tobą jakoś skontaktować.

– Cześć, tato. – Bobby’emu nieco ulżyło. Szedł dużymi krokami do przystanku. – Dzwoniłem do ciebie dziś rano, ale było zajęte.

– Musiałem zdjąć słuchawkę z telefonu. Cholerni dziennikarze nie dawali mi spokoju.

– Przykro mi.

– Nic im nie powiedziałem. Darmozjady w mordę kopane. Ojciec Bobby’ego nienawidził dziennikarzy prawie tak bardzo, jak prezydentów z Partii Demokratycznej. – Jak się trzymasz?

– Tyle o ile.

– Dali ci urlop?

– Do czasu, aż prokuratura zakończy śledztwo.

– Dzwoniłem po ludziach – powiedział Tatko.

Używał swojego prawdziwego imienia, Larry, dopóki nie otworzył zakładu rusznikarskiego, by dorobić sobie do emerytury. Jego liczni klienci z policji, znajomi Bobby’ego, zaczęli go wtedy nazywać Tatkiem i tak już zostało. Bobby był zaskoczony, myślał, że jego szorstkiemu, hardemu ojcu nie spodoba się taka poufałość, ale Larry wyraźnie nie miał nic przeciwko temu. Czasem nawet sprawiał wrażenie, że mu to pochlebia. Cóż, świat się zmienia. Bobby też próbował się zmienić. Na swój sposób. Po prostu w jego przypadku trwało to trochę dłużej.

– Wszyscy cię chwalą – mówił Tatko cicho. – Zrobiłeś, co musiałeś zrobić.

Bobby wzruszył ramionami. „Dziękuję” zabrzmiałoby zbyt wyniośle, a mówiąc cokolwiek innego, wyszedłby na niewdzięcznika,