– Tak.
– Może powinieneś zapisać się do AA?
– Nie lubię rozmawiać z obcymi o swoich problemach.
– To może porozmawiasz z ojcem?
– Z nim też nie lubię rozmawiać o swoich problemach.
– To kto może ci pomóc, Bobby?
– Wychodzi na to, że tylko ty.
Pokiwała głową w zamyśleniu.
– Zanim posuniemy się dalej, muszę cię ostrzec – powiedziała po chwili. – Jestem od jakiegoś czasu zaangażowana w tę sprawę. Spotkałam się z sędzią Gagnonem.
– Co takiego?!
– Nie był moim pacjentem.
– Akurat! – Bobby zerwał się z krzesła. Spojrzał na nią roziskrzonymi oczami i zaczął chodzić po gabinecie. Własnym uszom nie wierzył. – Czy to nie konflikt interesów? Jak możesz robić coś takiego? Najpierw wysłuchujesz moich zwierzeń, a potem udzielasz porad człowiekowi, który podał mnie do sądu?
Doktor Lane uniosła dłoń.
– Sędzia zwrócił się do mnie, bo potrzebował fachowej porady. Po półgodzinnej rozmowie skierowałam go do znajomego psychologa, który, moim zdaniem, lepiej może mu pomóc.
– Dlaczego? Dlaczego tu przyszedł? Co chciał wiedzieć? – Bobby nachylił się nad biurkiem, zaciskając zęby. Był wkurzony jak diabli i nawet nie próbował tego ukryć.
Elizabeth patrzyła na niego spokojnie.
– Wczoraj wieczorem rozmawiałam z sędzią Gagnonem. Za jego pozwoleniem powiem ci o czym. Z góry uprzedzam, że to niewiele pomoże.
– Mów!
– Najpierw usiądź.
– Mów!
– Panie Dodge, proszę usiąść.
Zachowała kamienny wyraz twarzy. Z ociąganiem zabrał ręce z biurka. Usiadł, wziął puszkę coli i zaczął obracać ją w palcach. Serce tłukło mu się w piersi. Nie mógł złapać tchu. Wpadał w panikę. Cholera, nie chce dłużej czuć się, jakby świat uciekł mu spod nóg, a on sam miał już nigdy nie odzyskać kontroli nad własnym życiem.
– Sędzia Gagnon przyszedł tu skierowany przez mojego znajomego. Szukał informacji o pewnej przypadłości. Może pan o niej słyszał. Chodzi o zespół Münchhausena.
– Cholera – mruknął Bobby.
– Opowiedział mi o swojej synowej, Catherine. Chciał wiedzieć, czy człowiek z jej przeszłością pasowałby do profilu osoby podatnej na Münchhausena. Mówiąc krótko, pytał, czy moim zdaniem Catherine pozorowała choroby jego wnuka, czy też rozmyślnie je wywoływałaby zwrócić na siebie uwagę.
– I co mu powiedziałaś?
– Że to nie moja specjalność. Że z tego, co wiem, nie ma czegoś takiego jak profil osoby podatnej na Münchhausena. Że jeśli naprawdę sądzi, że jego wnukowi coś grozi, powinien zwrócić się do specjalistów i wziąć pod uwagę możliwość wystąpienia na drogę sądową przeciwko matce dziecka.
– I zamierza to zrobić?
– Nie wiem. Wziął ode mnie namiary na innego specjalistę i podziękował, że poświęciłam mu czas.
– Kiedy to było?
– Pół roku temu.
– Pół roku temu? Bał się o wnuka na tyle, by zwrócić się do specjalistów, i przez pół roku palcem nie kiwnął!
– Bobby, ja nie wiem, co działo się w tym domu. Co ważniejsze, nie wiesz tego ty.
– Nie – odparł z goryczą. – Ja tylko wydałem wyrok i zastrzeliłem człowieka. Cholera – zaklął znowu i spuścił głowę. – Co za bajzel.
Elizabeth nachyliła się ku niemu.
– Wczoraj poczyniłeś bardzo ważne spostrzeżenie – powiedziała życzliwie. – „Informacje to luksus, na który jednostki antyterrorystyczne nie mogą sobie pozwolić”. Tak mówiłeś, pamiętasz?
– Tak.
– I nadal tak sądzisz?
– Zginął człowiek. Czy to, że miałem za mało informacji, wystarczy, by to usprawiedliwić?
– To nie jest usprawiedliwienie, Bobby. To fakt.
– Tak. – Zgniótł puszkę. – O kant dupy to wszystko potłuc.
Zapadła cisza. Elizabeth przerzuciła papiery na biurku.
– Porozmawiamy o twojej rodzinie?
– Nie.
– To może o tamtym wieczorze?
– Za cholerę.
– No dobrze, to pogadajmy o twojej pracy. Dlaczego zostałeś policjantem?
Wzruszył ramionami.
– Mundur mi się podobał.
– Miałeś policjantów wśród krewnych? Albo znajomych?
– Nie.
– A więc jesteś pierwszy? Dałeś początek nowej rodzinnej tradycji?
– To cały ja. Buntownik bez powodu. – Wciąż był wściekły.
Elizabeth westchnęła i zabębniła paznokciami w biurko.
– Dlaczego zacząłeś nosić odznakę, Bobby? Tyle jest różnych miejsc pracy do wyboru, dlaczego wybrałeś akurat to?
– Nie wiem. W dzieciństwie chciałem być astronautą albo policjantem. A że nie jest łatwo zostać astronautą, zostałem policjantem.
– A twój ojciec?
– Co mój ojciec? Nie ma nic przeciwko temu.
– Gdzie pracował?
– „Był kierowcą ładowarki.
– A twoja mama?
– Nie wiem.
– Nie rozmawiasz o niej z ojcem?
– Nie. – Odstawił pustą puszkę i spojrzał znacząco na doktor Lane. – Miałaś nie pytać o rodzinę.
– Rzeczywiście. No dobrze, zostałeś policjantem, bo marzenia o lotach kosmicznych nie były realistyczne. Czemu wybrałeś jednostkę specjalną?
– Bo to wyzwanie – odpowiedział bez namysłu.
– Chciałeś zostać snajperem? Zawsze interesowałeś się bronią?
– Nigdy wcześniej nie strzelałem. Wreszcie udało mu się ją zaskoczyć.
– Przed wstąpieniem do jednostki STOP ani razu nie strzelałeś?
– Zgadza się. Mój ojciec zbiera pistolety, majstruje przy nich. Ale nie lubi strzelać, samo dłubanie mu wystarcza. Fascynuje go ich budowa. Piękno naprawdę dobrego gnata.
– Więc jak to się stało, że zostałeś snajperem?
– Byłem w tym dobry.
– Jak to?
Westchnął.
– Podczas kwalifikacji do jednostki specjalnej strzela się z różnych rodzajów broni. Wziąłem karabin i dobrze mi poszło. Trochę się podszkoliłem i uzyskałem bardzo dobry wynik. Dowódca zaproponował mi więc, żebym został snajperem.
– Jesteś urodzonym strzelcem.
– Na to wygląda. – Mówiąc to, poczuł się nieswojo. Zaczął się pospiesznie tłumaczyć: – Snajper nie jest tylko od strzelania. Oficjalna nazwa mojej funkcji to snajper obserwator.
– To znaczy?
Nachylił się i rozłożył dłonie.
– No dobra, raz w miesiącu ćwiczę na strzelnicy, żeby być w formie. Ale w czasie akcji w terenie prawdopodobieństwo, że będę musiał oddać strzał, jest jak jeden do tysiąca, może nawet do miliona. Ćwiczę, by być w gotowości. Jednak na co dzień moim zajęciem jest obserwacja. Snajperzy są zwiadowcami. Przez celowniki i lornetki widzimy to, czego nie widzi nikt inny. Sprawdzamy, ile osób jest na miejscu zdarzenia, jak są ubrane, co robią. Jesteśmy oczami oddziału.
– I przygotowujecie się do tego?
– Bez przerwy. Gry KIMŚ i tak dalej.
– KIMŚ?
– Tak. Nie pamiętam, skąd taka nazwa. Od tytułu powieści Rudyarda Kiplinga czy może skrót. Sprowadza się to do ćwiczenia zmysłu obserwacji. Wychodzisz w teren i masz minutę na to, by zobaczyć dziesięć rzeczy i potem dokładnie je opisać. – Wskazał puszkę po coli. – Widzę jedną zgniecioną puszkę, wygląda na nową, jest czerwonobiała, prawdopodobnie po coca-coli… – Przechylił ją na bok. – I prawdopodobnie pusta. Albo: widzę coś, co wygląda jak kawałek drutu, długości około pół metra, z zieloną izolacją. Na końcu jest rozcięty i widać brudny mosiężny rdzeń. Coś w tym stylu.
Popatrzyła na niego w zamyśleniu.
– A więc szkolą cię tak, żeby nic nie uszło twojej uwagi. Czy na co dzień nie dostajesz od tego kręćka? To chyba męczące, zwracać uwagę na wszystkie nieistotne szczegóły.
Skrzywił się i wzruszył ramionami.