Znali się z Bobbym od dawna. Wieki temu nawet ze sobą chodzili. Byli wtedy żółtodziobami, ona zaczynała pracować w policji miejskiej, on w stanowej. Dobrze rozumieli ograniczenia, jakie na ich życie osobiste nakłada praca, i nie było między nimi rywalizacji. Bobby nie pamiętał, dlaczego ze sobą zerwali. Pewnie mieli za dużo roboty. Nieważne. Lepiej im było, gdy zostali przyjaciółmi. Z podziwem śledził jej błyskotliwą karierę – niedługo pewnie dostanie awans na porucznika – a ona zawsze interesowała się jego pracą w STOP-ie.
Teraz jednak zaglądała do ciemnozielonego bmw 450i, przygryzając dolną wargę. Po drugiej stronie wozu technik robił zdjęcia. Trzaski migawki i terkot przewijanego filmu niosły się po przestronnym podziemnym parkingu, podkreślając zbliżające się kroki Bobby’ego.
Parking był zatłoczony jak na tę porę. Furgonetki lekarza sądowego i ekipy śledczej, liczne radiowozy, kilka aut należących do detektywów i o wiele ładniejszy sedan, w którym Bobby rozpoznał wóz zastępcy prokuratora okręgowego. Dużo samochodów jak na zabójstwo. Duże zainteresowanie. Koniec, kropka.
Z ust Bobby’ego unosiły się kłęby pary. Włożył ręce głęboko do kieszeni puchowej kurtki i starał się nie rzucać w oczy. Kilka głów zwróciło się w jego stronę. Niektóre twarze rozpoznał, innych nie. Jego znali wszyscy i choć chciał tego uniknąć, kiedy podszedł do bmw, zapanowało już ogólne poruszenie.
– Cześć, Bobby – rzuciła D.D., nie podnosząc głowy.
– Ładne buty.
Nie dała się zwieść.
– Późna pora na spacer po mieście – stwierdziła.
– Nie mogłem spać.
– Bo telefony się urywały? – Spojrzała na niego podejrzliwie zmrużonymi oczami. – Masz dobry słuch, Bobby, zważywszy na to, że robimy wszystko, by wyciszyć sprawę.
Zrozumiał, do czego pije, ale postanowił nie odpowiadać na jej pytanie.
– Jeśli przez najbliższą godzinę postoje sobie pod tym betonowym słupem i pooglądam paznokcie, bardzo wam będę przeszkadzał?
– Powiedziałabym, że robienie manikiuru jest tu ściśle zabronione. – Ruchem głowy wskazała Ricka Copleya, zastępcę prokuratura okręgowego, pogrążonego w rozmowie z lekarzem sądowym. Ostatni raz Bobby widział go w czwartek wieczorem, po akcji u Gagnonów, kiedy to musiał bawić się w kotka i myszkę z ludźmi z prokuratury. Uznał, że Copley raczej nie ucieszy się na jego widok. Musi więc się streszczać.
– Możesz powiedzieć w skrócie, co i jak? – spytał półgębkiem.
Znów spojrzała na niego znacząco.
– Ile jeszcze znajdziemy ofiar w jakiś sposób powiązanych z tobą?
– Dziś po południu widziałem go pierwszy raz w życiu. Rozmawialiśmy o Nathanie Gagnonie.
Przemyślała to, szybko skojarzyła fakty i powiedziała:
– O kurde. To lekarz tego małego?
– Tak.
– Coś jeszcze?
– Miał romans z mamą chłopca. Był już przesłuchiwany jako ewentualny świadek w sprawie rozwodowej. Twoja kolej.
Zerknęła w bok. Copley nadal rozmawiał z lekarzem sądowym, ale teraz już patrzył na nich ze zmarszczonym czołem.
– Zamordowany lekarz na przednim siedzeniu – szepnęła D.D. szybko. – Wygląda na to, że zdążył otworzyć drzwi i ktoś rąbnął go z tyłu.
– Zastrzelony?
– Zadźgany.
– Napastnik musiał być silny – zauważył Bobby.
Pokręciła głową.
– To jeszcze nie wszystko.
Copley ruszył w ich stronę.
– Musisz lecieć – mruknęła D.D.
– No.
– Ale pamiętaj, zawsze będziemy mieli Paryż.
Bobby zrozumiał, o co chodzi.
– Na razie.
Wyszedł na klatkę schodową, zanim dopadł go Copley. Usłyszał jeszcze, jak jeden z techników powiedział:
– O w mordę, to krew?
Drugi odpowiedział:
– Raczej szminka.
Casablanca była elegancką restauracją w Cambridge, serwującą dania kuchni śródziemnomorskiej. Znajdował się w niej doskonale wyposażony bar, a eklektyczne menu było skomponowane z myślą o bogatszej klienteli Harvardu – ściśle mówiąc, zamożnych rodzicach studentów. Bogey’s natomiast był małym barkiem niedaleko Kapitolu, otwartym całą dobę. Były w nim obłażące winylowe stołki i wielka blacha do pieczenia, niemyta od lat. Lokal w sam raz dla gliniarzy.
Bobby poszedł tam na piechotę. Mroźne poranne powietrze ocuciło go do reszty, rzęsy zmieniły się w sopelki. Choć było dopiero parę minut po piątej, bar już tętnił życiem. Bobby zaczekał dwadzieścia minut w gorącym wnętrzu, pachnącym jajkami na bekonie, po czym szybko zajął zwalniającą się wnękę na tyłach sali. Burczało mu w brzuchu, zamówił więc trzy sadzone jajka, sześć plastrów bekonu i angielską babeczkę. Nie był pewien, czy można to nazwać pożywnym posiłkiem. W każdym razie trochę białka w tym jest. Popił jedzenie dużą szklanką soku pomarańczowego, po czym wziął się do kawy.
Kiedy poczuł, że spowodowana głodem senność zaczyna ustępować kofeinowemu ożywieniu, do baru weszła wreszcie D.D. Nie miała już na sobie skórzanej kurtki. Ubrana była w obcisłą białą bluzkę z napisem z czerwonych cekinów Zabójcza. Pasował do butów.
Wsunęła się za stolik, zerkając na pusty talerz Bobby’ego.
– Nic mi nie zostawiłeś?
– A co byś chciała?
– Jajka, bekon, tost. I największy sok pomarańczowy świata. A do tego może naleśniki.
– Sprawa jest aż tak ciekawa?
– No pewnie. Umieram z głodu.
Bobby złożył zamówienie. Kiedy wrócił, D.D. właśnie wylewała resztę kawy do kubka, który zwinęła z bufetu. Wrócił do kontuaru, napełnił dzbanek i wziął spory zapas śmietanki. O ile dobrze pamiętał, D.D. miała apetyt większy niż marine, a mniejszy niż kierowca ciężarówki. Dużo śmietanki, dużo cukru, dużo cholesterolu.
Kiedy wrócił do stolika z kawą i przyprawami, spojrzała na niego z uznaniem.
– No to kto dał ci cynk? – spytała, rozrywając saszetki z cukrem.
– Harris Reed. Prywatny detektyw. Pracuje dla Gagnonów.
– Tych Gagnonów? Jamesa i Maryanne?
– Dynamicznego duetu we własnej osobie.
Zmarszczyła brwi.
– A skąd ten Harris wiedział, co się stało?
– Nie powiedział.
– Ma znajomości w policji?
– Pewnie tak.
Skrzywiła się.
– Cholerne komisariaty. Jeden pije, wszyscy szczają. A więc Gagnonowie trzymają rękę na pulsie?
– Na to wygląda.
– Ciekawe. – Skończyła słodzić kawę i dodała śmietanki. – A ty, Bobby? Nie powinieneś wybrać się na ryby czy coś?
Rozłożył ręce.
– Nie umiem łowić ryb.
– Słyszałam o pozwie. Parszywa sprawa.
Nie zaprzeczył.
– Masz adwokata? Jak groźnie to wygląda?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Jeszcze nawet garnituru nie kupiłem. Za dużo roboty.
Przestała mieszać kawę.
– Bobby, musisz poważnie podchodzić do takich spraw. Jeśli można postawić policjanta przed sądem za to, że robi, co do niego należy… to naprawdę niepokojące.
I tym razem nie zaprzeczył.
– Jakby co, masz przyjaciół. Kryliście nas, kiedy przyjęliście to wezwanie, nie chcemy, żebyście mieli przez to kłopoty.
Bobby nie chciał o tym rozmawiać. Co się stało, to się nie odstanie.
– Jak było na parkingu? – spytał. – Co z panem doktorem? D.D. westchnęła, upiła duży łyk kawy i usiadła wygodnie.
– Sama nie wiem. Wygląda na to, że przeleciał o jedną kobietę za dużo.
– Zabiła go porzucona kochanka?
– Raczej wściekły mąż kochanki. Morderca napadł go od tyłu. Był tak silny, że przeciął mu pół szyi.