Выбрать главу

– Paskudna sprawa – mruknął Bobby.

– I to jak. Morderca zaczekał, aż doktor wsadzi głowę do samochodu, żeby nie było słychać krzyków. Tyle że na tym zabawa się nie skończyła. Pan doktor został, że tak powiem, rozczłonkowany.

– Rozczłonkowany?

– Rozczłonkowany – powiedziała D.D. z posępną miną. – Członek znaleźliśmy w schowku.

– Au – mruknął Bobby.

– Au – powtórzyła D.D.

Zmarszczył brwi. Morderca musiał działać z pobudek osobistych. Skoro tak się napracował, w dodatku na ogólnodostępnym parkingu.

– Nagrania z kamer monitoringowych?

– Sprawdzamy je. Te, które widziałam, są bardzo niewyraźne. Morderca nie był głupi. Obezwładnił doktora i wsadził do wozu. Sam wsiadł od strony pasażera. Bmw ma przyciemniane szyby, jest późna noc. Przechodzień mógł zobaczyć tylko sylwetki dwóch osób siedzących w środku. Tyle że jedna z nich była martwa, a druga bawiła się nożem. Jezu, skąd biorą się tacy ludzie? Słowo daję, wszystko przez te filmy.

D.D. dostała zamówione jedzenie. Z błyszczącymi oczami nałożyła na tost jajka i plastry bekonu. Potem dobrała się do sosu. – Musiało być dużo krwi. Pewnie tryskała na wszystkie strony.

– Pewnie tak. – Odkroiła widelcem kawałek grzanki i zaczęła żuć go z rozkoszą. – Byłeś tam, Bobby. Wyobraź sobie ten wielki zimny parking, pomyśl, pod jaką instytucją się mieści, i sam wyciągnij wnioski.

Bobby zamyślił się. W blasku reflektorów beton wydawał się gładki, czysty. Nigdzie nie było ani kropelki krwi. Nachmurzył się, przemyślał wszystko jeszcze raz i nagle się uśmiechnął.

– Szpital. Fartuch chirurgiczny!

– Brawo. W pojemniku na śmieci pod zachodnim wejściem znaleźliśmy plastikowy worek z zakrwawionym fartuchem i nakładkami na buty. Wygląda na to, że nasz sprytny morderca włożył fartuch, zrobił swoje, po czym brudny fartuch zmiął i wyrzucił. Prawdopodobnie wchodząc na parking, wyglądał jak chirurg. Kiedy było po wszystkim, zaczekał na odpowiedni moment, wysiadł z wozu, zdjął fartuch i sobie poszedł.

– Wtedy zostawiłby ślady butów. Przy wysiadaniu ż samochodu.

– Znaleźliśmy rozmazaną krew. Pewnie wytarł ślady, może fartuchem. Nie udało mu się to do końca, ale wzór podeszwy zamazał dokładnie. Cwany skurczybyk.

– Przewidujący – myślał Bobby na głos. – Na pewno to zaplanował.

– Tak i nie. Musiał trochę ruszyć głową, ale wszystko, czego potrzebował, miał na miejscu. Dlatego nie musiał planować wszystkiego z dużym wyprzedzeniem. Oczywiście, przy założeniu, że nie jest chirurgiem, czego, uwzględniając miejsce zdarzenia, nie można wykluczyć. – D.D. pochłonęła już pół porcji i aż wzdychała z rozkoszy.

– Och, jakie to dobre. Słowo honoru, gdyby to nie groziło zawałem serca, przychodziłabym tu codziennie.

– Są jacyś podejrzani?

– I kto o to pyta?

– Chyba nie masz na myśli mnie, co? – Był autentycznie zaskoczony.

– A powinnam?

– D.D.!

– Spokojnie, Bobby. To twoją panienkę wzięliśmy na cel. Catherine Gagnon.

Bobby zmarszczył brwi. Ta uwaga miała go sprowokować, ale on nie połknął haczyka.

– Nie bardzo to widzę – powiedział po chwili.

– Biuro zastępcy prokuratora zajmuje się nią od wczoraj. Podobno mogła wiele zyskać na śmierci męża. Krążą plotki, że szukała speca, który pomógłby jej za pieniądze… albo zakochanego frajera, który zrobiłby to za darmo.

– Copley myśli, że Catherine namawiała Tony’ego Rocco, by zabił jej męża?

– Wczoraj próbował się umówić na rozmowę z panem doktorem. Rocco go spławił.

Bobby skinął głową w zamyśleniu, trzymając kubek z kawą w obu dłoniach.

– Skoro Tony Rocco był sprzymierzeńcem Catherine, czemu miałaby go zabić lub nasłać na niego zabójcę?

D.D. wzruszyła ramionami. Nie patrzyła mu w oczy.

– Jak wiesz, Rocco nie zabił Jimmy’ego.

– Fakt. – Bobby wpatrywał się w D.D., ale ona siedziała ze wzrokiem utkwionym w talerzu.

– Ale może mówiła Rocco, że chce to zrobić – powiedziała po chwili. – I może dowiedziała się, że zastępca prokuratora się tym zainteresował. Może bała się, że Rocco się wygada.

– Przecież morderca najprawdopodobniej był mężczyzną.

– Jest ładna, ma kasę. Jedno i drugie wystarczy, by znaleźć chętnych do pomocy.

– Do pomocy w usunięciu pomocnika – podkreślił Bobby z ironią.

D.D. wzruszyła ramionami.

– Tak sądzi Copley. Dla mnie zabójcą był zazdrosny mąż. W końcu, jeśli zabija się kogoś dla własnej korzyści, po co mu jeszcze obcinać wacka?

–  Rzeczywiście, to wskazuje na osobiste porachunki.

– No i jest jeszcze ta wiadomość.

– Wiadomość?

– Uhm. Napisana na tylnej szybie. Dzięki niej znaleziono doktora Rocco; ktoś nachylił się, by ją przeczytać.

– Jak brzmiała?

– „Pozdrowienia od pana Bosu”.

– Pozdrowienia od pana Bosu?

– Uhm. Napisane szminką.

– Szminką?

– Tak. I założę się, że usta Catherine Gagnon wyglądają zabójczo w tym odcieniu czerwieni.

D.D. skończyła jeść. Bobby wziął rachunek.

– Dziś odwiedzi cię Copley – uprzedziła.

– Flirtuje tylko, czy kocha?

– Mówi, że wczoraj widziano cię z wesołą wdówką w Gardner Museum.

Bobby wyjął z portfela plik banknotów i zaczął odliczać jednodolarówki.

– Niedobrze jest – powiedziała D.D. cicho – pokazywać się z wdową po człowieku, którego się zabiło. Ludzie zaczynają mówić różne rzeczy.

Potrzebował dziesiątki. Nie miał. Wyjął dwa banknoty pięciodolarowe.

– Ona narobi ci kłopotów – dodała D.D. – Dwa dolary to wystarczający napiwek. Wiesz, chciał się z nią rozwieść i przejąć opiekę nad dzieckiem. Mogła zostać pozbawiona środków do życia, ale szczęśliwym trafem od czwartku jest zamożną wdową. W tej branży nie można nie zauważać takich szczegółów.

Bobby wreszcie podniósł wzrok.

– Naprawdę myślisz, że mogła to wszystko ukartować? Sprowokować kłótnię, dopilnować, by mąż miał pistolet, a potem tak wszystko zachachmęcić, żeby on zginął, a ona nie?

D.D. długo milczała.

– Znałeś ją, Bobby? – powiedziała wreszcie. – Przed tym, jak do ciebie zadzwoniła? Może spotkałeś ją przelotnie, może była znajomą znajomych?

– Nie.

D.D. odchyliła się na oparcie, ale wciąż przyglądała mu się uważnie, ze zmarszczonym czołem. Bobby wstał i nieporadnie usiłował schować portfel do kieszeni. Zmełł w ustach przekleństwo.

– Bobby – powiedziała po chwili i coś w jej głosie kazało mu na nią spojrzeć. Patrzyła na niego z jakimś ponurym zainteresowaniem. Przez chwilę wyglądało na to, że się rozmyśliła, jednak w końcu zadała mu to pytanie, jakby nie mogła się powstrzymać. – Kiedy strzeliłeś… czy było ci ciężko? Czy widząc w celowniku człowieka z krwi i kości, zawahałeś się?

Bobby nie miał ochoty odpowiadać. Łatwiej byłoby się obrazić, spojrzeć na nią spode łba i wyjść. Ale D.D. to przyjaciółka. Znają się od lat. I być może w głębi duszy rozumiał jej pytanie nawet lepiej niż ona. Każdy glina ma tego rodzaju wątpliwości. Tyle czasu spędzali na ćwiczeniach, ale kiedy przychodziło co do czego, kiedy ryzykowało się życie swoje albo, co gorsza, życie partnera…

Odpowiedział więc szczerze:

– Prawdę mówiąc, nie czułem nic – wyznał cicho.

D.D. spuściła wzrok. Nie mogła spojrzeć mu w oczy. A on nawet się nie zdziwił. Trzy dni po śmierci Jimmy’ego Gagnona wreszcie przekonywał się na własnej skórze, że tak to już jest.

Skinął jej głową na pożegnanie i wyszedł z baru.