Tyle że pan Bosu nie chciał zwyczajnej kobiety. Nie przepadał za dużymi, rozkołysanymi piersiami. Ani szerokimi biodrami. Ani dorosłymi partnerkami. Jego fantazje były inne. Marzyła mu się uczennica katolickiej szkoły w zielonej spódniczce w kratę i białych podkolanówkach. Taka, która miałaby długie ciemne włosy związane czerwoną wstążką. Przyciskałaby książki do swoich nierozwiniętych piersi. Mówiłaby: „Tak, proszę pana” i „Nie, proszę pana”. Miałaby ciasne, dziewicze ciało, nietknięte przez żadnego mężczyznę, i robiłaby wszystko, czego by od niej zażądał.
Byłaby na zawsze jego.
Pan Bosu nie był głupi. Zachowywał swoje fantazje dla siebie. Pierwszy raz spróbował je urzeczywistnić, kiedy miał szesnaście lat. Podszedł do dziewczynki na placu zabaw, powiedział, że szuka młodszej siostry. Nie uciekła, więc zaproponował, że ją pohuśta. Kiedy jednak poczuł pod dłońmi jej małe, kościste żebra, wywołało to u niego reakcję, której nie mógł ukryć, bo miał za ciasne spodnie. Widząc, co się dzieje, mała zaczęła krzyczeć i poleciała do domu.
Jej rodzice poskarżyli się jego rodzicom na jego „niestosowne” zachowanie. Zaczerwienił się, zaczął się jąkać, skłamał, że właściwie to patrzył na przechodzącą obok cheerleaderkę, oczywiście nie chciał… Po prostu nie umiał kontrolować… Ojej, tak bardzo, bardzo mu przykro.
Miał wrażenie, że rodzice dziewczynki nie do końca mu uwierzyli. W odróżnieniu od jego rodziców. „Cóż, tak to już jest z chłopcami”, powiedział ojciec, kręcąc głową i sięgając po gazetę.
Od tamtej pory był ostrożniejszy. Brał samochód rodziców, jeździł daleko od domu. Ćwiczył i uczył się. Ładne ubrania budziły większe zaufanie, zwłaszcza przy jego potężnej budowie ciała. Ważne było, by mieć dobrą historyjkę. Cukierki się nie sprawdzały, wszyscy ostrzegali dzieci, by nie przyjmowały ich od nieznajomych. Lepiej szukać zaginionej siostry, kota, psa. Tak łatwiej znaleźć z dzieckiem wspólny język.
Uczył się, doskonalił metody. I pewnego dnia zaatakował.
Załatwił to szybko, ale niezbyt sprawnie. Było inaczej, niż sobie wyobrażał. Po wszystkim wpadł w popłoch. Nie wiedział, co zrobić z ciałem. W końcu obciążył je i wywiózł aż na granicę ze stanem Connecticut, gdzie znalazł rzekę.
Wrócił do domu wstrząśnięty, poruszony i, co ciekawe, dręczony wyrzutami sumienia. Przez wiele dni oglądał wiadomości ze spoconymi dłońmi i czekał, aż po niego przyjdą.
Nic się jednak nie stało. Po prostu… nic. I po jakimś czasie fantazje powróciły. Śnił i pożądał. Aż wreszcie pewnego dnia skręcił w ulicę biegnącą niedaleko domu rodziców i zobaczył tę dziewczynę. Jej spódniczka co prawda była brązowa i sztruksowa, nie zielona w kratę, ale poza tym prawie wszystko się zgadzało.
Poszło mu zaskakująco gładko. Wypróbował nową metodę i sprawdziła się doskonale. Aż do chwili, kiedy dziewczynka zaczęła zeznawać w sądzie.
Wtedy był młody. Teraz zdawał sobie z tego sprawę. Był młody, popełniał błędy. Potem miał dwadzieścia pięć lat na naukę, a ludzie, którzy twierdzą, że w więzieniu nie można się niczego nauczyć, najwyraźniej nigdy tam nie byli.
Pan Bosu doszedł Park Street do wielkiej gotyckiej katedry, którą pamiętał z lat młodości. Usiadł na drewnianej ławce obok starszej pani karmiącej gołębie. Uśmiechnęła się do niego. Elegancki, w beżowym swetrze i wyprasowanych w kant spodniach z melanżu jedwabiu z wełną, odwzajemnił uśmiech.
Poprzedniego dnia, dzięki dobroczyńcy X, wybrał się na zakupy. Potężnie zbudowany, budzący lekki niepokój mężczyzna z Faneuil Hall zniknął. Jego miejsce zajął elegancki, zadbany dżentelmen. Sweter od Armaniego i nowa fryzura dokonały cudów.
– Piękny ranek – powiedział.
– O tak – odparła kobieta. Znów spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i omal nie zachichotała.
Rzuciła okruszki tłustym gołębiom drepczącym pod ich nogami. Mężczyzna odchylił głowę i zwrócił twarz do słońca. O rany, dobrze jest być na wolności.
Po chwili rozdzwoniły się kościelne dzwony. Wielkie drewniane drzwi rozwarły się szeroko. Na schody wyległy rodziny, najpierw dumni ojcowie, za nimi zabiegane matki, a na końcu rozdokazywane dzieci.
Pan Bosu otworzył oczy. Patrzył w zachwycie na ciemnowłose dziewczynki o długich lśniących lokach związanych wielkimi białymi wstążkami. Uśmiechał się na widok nieprzebranych tłumów małych jasnowłosych księżniczek w falbaniastych białych sukienkach i wypastowanych pantofelkach. Na rozległym placu przed kościołem dorośli pogrążyli się w pogawędkach, podczas gdy ich dzieci bawiły się beztrosko.
O, na przykład tam pięć dziewczynek bawi się w berka. A nieco dalej dwie inne wymachują rękami. Jedna mała dziewczynka, na którą prawie nikt nie zwraca uwagi, ugania się za gołębiami…
Starsza pani podążyła za jego spojrzeniem.
– Piękne, prawda?
– Najpiękniejsze na świecie – zapewnił ją.
– Przypomina mi się moje dzieciństwo.
– A mnie moje, o dziwo.
Znów się do niej uśmiechnął. Lekko zaskoczona, odwzajemniła uśmiech. Wstał i wszedł w sam środek kłębiącego się tłumu młodych, pełnych życia ciał. Kiedy śmigały obok niego, po plecach przebiegały mu dreszcze.
Podszedł po schodach do drzwi kościoła, po czym odwrócił się i obejrzał swoje królestwo.
W mieście ludzie na ogół są ostrożni. To jednak ekskluzywna dzielnica. Luksusowa wysepka na oceanie betonu. Poza tym, cóż może im grozić pod ich kościołem? Teraz najważniejsze jest kultywowanie znajomości i rywalizacja, kto ma lepszy samochód albo pije lepszą kawę. Rodzice wmawiają sobie, że cały czas mają małego Johnniego czy małą Jenny na oku. Ale to złuda. Dzieci chodzą, gdzie chcą, zwłaszcza kiedy dorośli zaabsorbowani są rozmową.
I czasami nie wracają.
Pan Bosu poczuł nagły, niespodziewany przypływ gwałtownego, szalonego pragnienia, które zrodziło się gdzieś głęboko w jego trzewiach i domagało się zaspokojenia, teraz, teraz, teraz! Omiótł wzrokiem piszczący, roześmiany, bawiący się tłumek. Był krążącym na niebie jastrzębiem. Tam… nie, tam… nie. Tam… tak!
Samotne dziecko. Czteroletnia dziewczynka goniąca niesiony wiatrem suchy liść. Nie patrzy na nią nikt z dorosłych. Nie goni jej braciszek ani siostrzyczka.
Może zejść po schodach szybkim, ale niedbałym krokiem. Zasłonić ją przed oczami dorosłych. Zagonić ją w prawo, za drzewo. Potem rozejrzeć się, zaczekać na właściwy moment i wziąć się do rzeczy. W okamgnieniu byłoby po wszystkim. DZIECKO ZNIKA W BIAŁY DZIEŃ, głosiłyby nagłówki. ZROZPACZENI RODZICE SZUKAJĄ ŚLADÓW.
Żadnych by nie znaleźli. Wspaniały pan Bosu już by się o to zatroszczył.
Był w połowie schodów, zanim się opanował. Chwycił balustradę z kutego żelaza. Przytrzymał się jej kurczowo. Nie mógł ujarzmić swoich fantazji. Gdyby ktoś na niego teraz spojrzał, zobaczyłby jego prawdziwą twarz, obnażone zęby, ślinę na ustach; nawet sweter od Armaniego tego nie zamaskuje.
Z ogromnym wysiłkiem zmusił się, by odetchnąć głęboko. Raz. Potem drugi. I trzeci. Powoli puścił balustradę.
Zmusił się, by przypomnieć sobie zeszłą noc, metaliczny zapach krwi, miły ciężar noża w dłoniach, zaskoczenie na twarzy innej, gorszej istoty ludzkiej. To nie było to, co lubił najbardziej, ale dało mu o wiele więcej satysfakcji, niż oczekiwał. Jak randka z litości. Nie w jego typie, nie jego ulubiony rodzaj rozrywki, ale lepszy rydz niż nic.
A jeszcze lepsze było to, że po raz pierwszy w życiu dostał za to pieniądze. Z góry. Gotówką. Dziesięć tysięcy dolców. Kiedy wyszedł z więzienia, wóz już na niego czekał. Na tylnym siedzeniu leżała teczka. W środku list i pieniądze. List zawierał instrukcje, dołączona do niego była lista. Przy każdym celu widniała określona suma. To się nazywa sprawna organizacja.