Oczywiście pan Bosu nie był tak głupi, za jakiego brał go tajemniczy zleceniodawca. Dobroczyńca X sugerował w liście, że na przyszłość byłoby łatwiej, gdyby pan Bosu założył konto. Można by mu płacić przelewem. Dobroczyńca X poradził mu, jak załatwić sobie dowód tożsamości. Dołączył nawet listę banków.
Dobroczyńca X to idiota. Banki są monitorowane. Przelewy można namierzyć. Co gorsza, banki są w niedziele zamknięte, a pan Bosu nie zamierzał nic robić za darmo. Pozostanie przy gotówce, dziękuje bardzo. Woli ładne, grube pliki banknotów, które może sobie nosić na brzuchu i wydawać do woli.
Wziął teczkę. Został wywieziony do Fanueil Hall. Tam dostał komórkę z wpisanymi do pamięci numerami; tak będą się kontaktowali.
Słuchając słów szofera, kiwał głową. Udawał wdzięcznego. Ale i tak to on jest górą.
Mimo to nic nie mówił. W więzieniu nauczył się, że wiedza to potęga i starał się zdradzić jak najmniej informacji.
Teraz jednak, pomyślał, w ten piękny jesienny dzień nadszedł czas, by pokazać pazury. Za nową robotę dobroczyńca X zabuli nie dziesięć, ale trzydzieści tysięcy dolarów. A za następną pięćdziesiąt.
Dobroczyńca X będzie niezadowolony, ale zapłaci. Tak naprawdę nie ma wyboru. Powinien był wcześniej nauczyć się, jak postępować z potworami.
Pan Bosu włożył ręce do kieszeni. Pogwizdując, niespiesznie zszedł po schodach i ostatni raz nacieszył się bliskością biegających, szczęśliwych, roześmianych smacznych kąsków. Wszystko w swoim czasie.
Teraz musi znaleźć szczeniaka.
Rozdział 19
To jak to się odbywa? – Bobby siedział w małym, ciasnym gabinecie w Wellesley. Stały w nim cztery szare stalowe szafki na dokumenty, jedno duże dębowe biurko i kilka tanich szaf z półkami zawalonymi stosami publikacji prawniczych i teczek opisanych jaskrawymi literami. W półmetrowym odstępie między stertami dokumentów i pokrytym zaciekami sufitem zmieściły się dwa krzywo wiszące dyplomy z Uniwersytetu Stanu Massachusetts i Boston College.
Bobby próbował wyobrazić sobie gabinet prawników reprezentujących Jamesa Gagnona. Na pewno w niczym nie przypomina tego tutaj. Po pierwsze, gotów był się założyć, że ich dyplomy pochodzą z takich uczelni, jak Harvard czy Yale. No i pewnie mają sekretarkę, wyłożoną wiśniową boazerią salę konferencyjną oraz imponującą panoramę Bostonu za oknami.
Tymczasem Harvey Jones pracuje na strychu starego sklepu żelaznego. Prowadzi praktykę od siedmiu lat. Nie ma wspólników ani sekretarki. A w dodatku nie nosi garnituru. Przynajmniej dziś.
Bobby’emu polecił go znajomy policjant. Gdy tylko się przedstawił, Harvey zgodził się z nim spotkać. Od razu. W niedzielę. Bobby nie wiedział jeszcze, czy to dobrze, czy źle.
– To jest tak – tłumaczył Harvey. – Przesłuchanie przed sędzią pokoju odbywa się w obecności sędziego sądu okręgu Chelsea. Krótko mówiąc, powód będzie starał się wykazać, że zachodzi uzasadnione podejrzenie, iż popełniono przestępstwo. Naszym zadaniem jest wykazać coś wręcz przeciwnego.
– Jak?
– Wyjaśnisz, dlaczego uznałeś, że uzasadnione było użycie siły. Powołamy na świadków innych policjantów, którzy uczestniczyli w akcji. Porucznika, który nią dowodził… Jak on się nazywa?
– Jachrimo.
– Porucznika Jachrima, no właśnie. On też będzie zeznawał. I inni policjanci, którzy będą mogli potwierdzić, że miałeś powód, by sądzić, że Jimmy Gagnon chciał zastrzelić żonę.
– Nikt tego nie potwierdzi. Byłem pierwszym snajperem na miejscu zdarzenia. Nikt nie widział tego co ja. Harvey zmarszczył brwi, coś sobie zapisał.
– Snajperzy nie działają w parach? Nie jest tak, że jeden pełni funkcję obserwatora czy coś?
– Wtedy było jeszcze za mało ludzi. Kolejne westchnienie, kolejne notatki.
– No cóż, mamy dwie możliwości. Po pierwsze, możemy przydać ci wiarygodności. Opowiedzieć o szkoleniu, jakie przeszedłeś, poprosić porucznika, by przedstawił twoje kwalifikacje. Wykazać, że jesteś dobrze wyszkolonym, doświadczonym snajperem zdolnym do podejmowania trudnych decyzji.
Bobby skinął głową. Spodziewał się tego. Wszystkie ćwiczenia jednostki STOP były skrupulatnie udokumentowane właśnie z tego powodu – by pewnego dnia w razie potrzeby dowódca mógł udowodnić, że jego podkomendni mieli odpowiednie kwalifikacje, by postąpić tak, jak postąpili. Mówiło się, że coś, czego nie ma w dokumentach, nie istnieje. Dlatego porucznik Bruni pilnowałby na wszystko były papiery.
– Oczywiście James Gagnon ma mocniejszą pozycję.
– Bo jest sędzią?
– I to sądu apelacyjnego. – Harvey się skrzywił. – Sędzia pokoju, jako przedstawiciel sądu cywilnego, nie ma ochoty tracić czasu na roztrząsanie, co może pociągnąć za sobą zarzuty natury kryminalnej, a co nie. Od tego jest sąd apelacyjny. Spójrz na to z jego punktu widzenia: staje przed nim sędzia, ekspert od prawa kryminalnego, i twierdzi, że popełniono przestępstwo. Trudno się z kimś takim nie liczyć. Skoro sędzia James F. Gagnon mówi, że doszło do zabójstwa, jakże mu nie wierzyć!
– No to świetnie – mruknął Bobby.
– Ale i my mamy w zanadrzu parę atutów – pocieszył go Harvey. – Możemy liczyć na korzystny werdykt prokuratury: miałeś prawo strzelać. To byłoby super. Chociaż – dodał po chwili – to pewnie dlatego Gagnonowi tak się spieszy. Minie ładnych kilka tygodni, zanim prokuratura wyda opinię, więc chce wszystko załatwić w kilka dni. Tak by cała sprawa sprowadziła się do tego, kto przed sądem wypadnie bardziej przekonująco, ty czy on, a prokuratura nie miała nic do powiedzenia.
– I może mu się to udać? – spytał Bobby ze zmarszczonym czołem.
– Jeśli ma dość kasy, by zapłacić prawnikom za nadgodziny, jasne, może robić, co chce. Oczywiście, będę się starał grać na zwłokę. Z drugiej strony… – Harvey rozejrzał się po ciasnym gabinecie i Bobby podążył za jego wzrokiem. Samotny prawnik przeciwko hordzie dobrze opłacanych adwokatów. Strych kontra wielka kancelaria adwokacka. Obaj rozumieli sytuację.
– A więc on próbuje działać szybko, a my staramy się go hamować – podsumował Bobby. – On powołuje się na doświadczenie sędziego sądu apelacyjnego, my liczymy na kontropinię prokuratury. Co potem?
– Potem zaczyna się pranie brudów.
Bobby wbił w niego wzrok. Harvey wzruszył ramionami.
– W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do tego, komu wierzyć, tobie czy im. Ty twierdzisz, że wystąpiło bezpośrednie zagrożenie życia. Druga strona uważa, że się mylisz. Aby to udowodnić, muszą się do ciebie dobrać. Wciągną w to twoją rodzinę. Czy byłeś agresywnym dzieckiem, czy zawsze lubiłeś zabawy z bronią? Zaczną wnikać w twoje życie prywatne: jesteś młodym, samotnym policjantem. Czy lubisz wypić, czy sypiasz z przygodnie poznanymi kobietami, czy wdajesz się w bójki? Szkoda, że nie masz żony i dzieci; to zawsze lepiej wygląda. – Harvey wpadł na nowy pomysł. – A może masz psa? Takiego ślicznego? Najlepiej czarnego labradora lub golden retrievera.
– Nie mam żadnych ślicznych psów. – Bobby zastanowił się. – Odnajmuję część domu. Moja sublokatorka ma koty.
– Jest ładna i młoda? – spytał Harvey podejrzliwie.
– Emerytka.
Harvey rozpromienił się.
– Doskonale. Nie można nie kochać człowieka, który pomaga staruszkom. Przejdźmy do następnej kwestii. Co z byłymi dziewczynami?
Bobby przewrócił oczami.
– Kilka ich było – przyznał.
– Któraś z nich cię nienawidzi?
– Żadna.
– Jesteś pewien?
Pomyślał o Susan. Nie wie, co z nią.
– Nie – powiedział z wahaniem. – Nie jestem pewien.