Выбрать главу

– Ludzie Gagnona będą rozmawiali z twoimi sąsiadami. Grzebali w twojej przeszłości. Szukali dowodów na uprzedzenia przeciwko czarnym, Latynosom czy kierowcom mercedesów.

– Nie mam uprzedzeń – zapewnił Bobby, urwał i zmarszczył brwi. Zaczynał mieć złe przeczucia. – Zatrzymałem faceta za jazdę pod wpływem alkoholu.

– No i…?

– To było w czwartek, zanim się to wszystko zaczęło. Facet prowadził hummera na bani. Narobił szkód i wściekł się, kiedy chcieliśmy go zamknąć. Stawiał się. Powiedziałem mu parę słów do słuchu.

– Słów?

– Nazwałem go nadzianym skurczybykiem – wyjaśnił Bobby jakby nigdy nic.

Harvey skrzywił się.

– Tak, z tym będzie kłopot. Jest jeszcze coś?

Bobby długo patrzył na niego w milczeniu. Zastanawiał się, co powiedzieć, ile powiedzieć. W końcu poprzestał na stwierdzeniu:

– Nie chcę, by mój ojciec został powołany na świadka.

Harvey spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Nie musimy go powoływać, jeśli nie chcesz.

– A jeśli powołają go oni?

– Jest twoim ojcem. Jeśli będzie zeznawał na twoją korzyść, nie zrobią tego.

– A jeśli jednak? – upierał się Bobby.

Harvey zaczynał rozumieć.

– Czego nie chcesz mi powiedzieć?

– Nie chcę, żeby zeznawał. Koniec, kropka.

– Jeśli oni coś wiedzą, Bobby, jeśli wiedzą coś, czego mi nie mówisz, możemy nie mieć wyboru.

– A jeśli on jest… poza granicami stanu?

– To wyślą mu wezwanie. Jeśli się nie stawi, zostanie uznany za winnego obrazy sądu i będzie mu groziło więzienie.

Tego właśnie obawiał się Bobby.

– A jeśli ja nie będę zeznawał?

– To przegrasz - odparł Harvey krótko. – Wtedy zostanie tylko ich wersja wydarzeń, według której jesteś mordercą.

Bobby przytaknął. Spuścił głowę. Starał się wybiec myślą w przyszłość, nie rozpamiętywać tej jednej jedynej nocy, kiedy zrobił to, co zrobić musiał. Nie wyglądało to obiecująco. Nie miał w sobie krzty optymizmu.

– Jest szansa, że wygramy? – spytał cicho.

– Szansa jest zawsze.

– Nie mam tylu pieniędzy co on.

– Fakt.

Bobby nie owijał w bawełnę.

– Nie mam takich adwokatów jak on.

Harvey też był szczery.

– Fakt.

– Myślisz, że ci się uda?

– Jeśli wytrzymamy, aż prokuratura wyda werdykt, i jeśli w werdykcie tym stwierdzi, że użycie siły było uzasadnione, to owszem, możemy wygrać.

– Dużo tych „Jeśli”.

– Wiem.

– I co potem?

Harvey zawahał się.

– Może złożyć apelację, zgadza się? – odpowiedział Bobby za niego. – Najpierw do sądu okręgowego, potem apelacyjnego i najwyższego. I tak bez końca, nie?

– Uhm. I będzie zgłaszał wnioski, dziesiątki wniosków, głównie błahych, ale odrzucenie każdego będzie cię kosztowało dużo czasu i pieniędzy. Zrobię, co będę mógł. Wykorzystam znajomości. Znam młodych prawników, którzy pomogą ci, by zdobyć doświadczenie czy rozgłos. Ale masz rację: to walka Dawida z Goliatem, a wybacz, ale Goliatem to ty nie jesteś.

– Potrzeba tylko pieniędzy i czasu – westchnął Bobby.

– To stary człowiek – zauważył Harvey.

– I kiedyś umrze – dokończył Bobby bez ceregieli. – To dla mnie najlepsze rozwiązanie. Jeszcze jedna śmierć.

Harvey nie zamierzał kłamać.

– Tak. W skrócie tak właśnie wygląda sytuacja.

Bobby wstał i wyjął książeczkę czekową. Długo oszczędzał. Zbierał na drugi dom albo na ślub z Susan, gdyby sprawy między nimi inaczej się ułożyły. Wypisał czek na pięć tysięcy dolarów i położył go na biurku Harveya Jonesa.

Według niego mogło to potrwać tydzień. Inna sprawa, że Bobby wiedział już coś, czego nie wiedział jego adwokat – jeśli jego ojciec zostanie powołany na świadka, sprawa będzie przegrana.

– Wystarczy na zaliczkę?

Harvey skinął głową.

– Jeśli będę chciał to ciągnąć – powiedział Bobby – zadzwonię jutro przed piątą.

Uścisnęli sobie dłonie.

A Bobby poszedł do domu po pistolety.

Na krytej strzelnicy w siedzibie Związku Myślistwa Sportowego w Woburn był mały ruch jak na niedzielne popołudnie. Bobby zwinął w palcach dwie gąbczaste pomarańczowe zatyczki, włożył je do uszu i poprawił okulary ochronne. Miał ze sobą smith & wessona kaliber 38 i, tak dla rozrywki, colta magnum, czterdziestkępiątkę.

Na comiesięcznych egzaminach ze strzelania oddawał tylko jeden strzał. I tyle. Przygotowywał się prawie godzinę, po czym jeden jedyny raz pociągał za spust. Robił tak, ponieważ przy pierwszym strzale kula rozgrzewała zimną lufę, co lekko zmieniało tor lotu następnych pocisków.

Jako snajper zakładał, że następnych pocisków nie wystrzeli. Jedno naciśnięcie spustu, jedno trafienie; dlatego właśnie dzień w dzień, na każdych ćwiczeniach liczył się dla niego tylko ten jeden jedyny strzał.

Teraz wziął sześć skrzynek z amunicją. Zabrzęczały mosiężne łuski. Nabił broń.

Zaczął od trzydziestkiósemki, najpierw z trzech metrów, by się rozluźnić, potem z siedmiu. Badania wykazały, że na akcjach policjanci najczęściej strzelają z takiej właśnie bądź nieco mniejszej odległości, dlatego strzelcy szczególnie ją sobie upodobali. Bobby zawsze zastanawiał się, kto właściwie prowadził te badania i czemu nie wspominano ani słowem, kto w strzelaninach był górą.

Początkowo szło mu fatalnie. W życiu gorzej nie strzelał. Aż trudno uwierzyć, że Związek Myślistwa Sportowego nadał mu tytuł mistrza. Był ciekaw, czy jakiś prywatny detektyw już czeka na okazję, żeby zabrać papierowy cel z myślą o nadchodzącym procesie. Okazałby podziurawioną wokół dziesiątki kartkę i powiedział: „Proszę zobaczyć, Wysoki Sądzie, jak strzela człowiek, który zdaniem władz stanowych jest mistrzem”.

Może nie potrafi już strzelać do papieru? Może jeśli zastrzeli się człowieka, to nic innego nie jest już w stanie nas zadowolić.

Ta myśl była przygnębiająca. Spuścił głowę. Piekły go oczy. Jest żałosny. Szalony. Sam nie wie, co, do cholery, powinien czuć.

Odłożył trzydziestkęósemkę. Wziął czterdziestkępiątkę. Ją też odłożył i przez długą chwilę stał w zimnym, przestronnym pomieszczeniu, ściskając grzbiet nosa i usiłując zwalczyć uczucie, którego nie potrafił nazwać.

Na drugim końcu ćwiczył najlepszy strzelec Związku, J.T. Dillon. Bobby stanął z boku i zaczął go obserwować.

Dillon strzelał z pistoletu kaliber 22, który nawet nie wyglądał jak pistolet. Wielka drewniana rękojeść bardziej przypominała niedbale ociosany kawał drewna. Lufa, odchodząca od niej pod kątem prostym, miała srebrną obwódkę. Celownik był jasnoczerwony. Całość prezentowała się jak broń z Gwiezdnych Wojen.

Tak naprawdę jednak ten wykonany na zamówienie, superlekki włoski pistolet kosztował przeszło tysiąc pięćset dolarów. Tylko duzi chłopcy mogli bawić się takimi zabawkami, a w świecie strzelectwa wyczynowego Dillon uchodził za bardzo dużego chłopca.

Dillon uczestniczył w zawodach organizowanych przez IPSC – Międzynarodowe Stowarzyszenie Strzelectwa Praktycznego. Takich jak on uważano wręcz za artystów. Oceniano szybkość i precyzję, z jaką wykonują przeróżne dziwaczne ćwiczenia, na przykład strzelanie z grzbietu rozpędzonego konia, bieg przez atrapę miasta z teczką przykutą do sprawniejszej dłoni czy ucieczkę z dżungli z unieruchomioną nogą. Im trudniejsze ćwiczenie, tym bardziej podobało się zawodnikom.

Strzelcy z IPSC zawsze uważali, że strzelać do celu, to tak jakby patrzeć, jak rośnie trawa. Dopiero podczas walki można się naprawdę rozerwać.

Bobby patrzył, jak J.T. Dillon wciska magazynek do pistoletu, bierze go do słabszej, lewej ręki i oddaje sześć szybkich strzałów. Spokojnie. Bez mrugnięcia okiem.