Выбрать главу

Bobby nie musiał widzieć celu, by wiedzieć, że wszystkie kule trafiły w dziesiątkę. Dillon też nie. Już przeładowywał broń.

Bobby słyszał o nim wiele plotek – że jest byłym marine, karnie wydalonym ze służby. Że mieszkał kiedyś w Arizonie, gdzie podobno kogoś zabił. Może to przez tę poszarpaną bliznę, która przecinała jego mostek. Albo szczupłą, wysportowaną sylwetkę, która mimo upływu lat ani trochę się nie zmieniła. Albo przez fakt, że mimo swoich prawie pięćdziesięciu lat nadal potrafił zgasić każdego mrocznym, złowieszczym spojrzeniem.

Bobby nie miał pojęcia, ile prawdy jest w tych plotkach, ale jako policjant stanowy z Massachusetts wiedział o J.T. Dillonie coś, co wiedziało niewiele innych osób: przed dziesięcioma laty z więzienia Walpole zbiegł były policjant, a zarazem seryjny morderca Jim Beckett. W ciągu kilku miesięcy spędzonych na wolności urządził organom ścigania krwawą jatkę; zabił sporo policjantów stanowych, w tym snajpera, a także agenta FBI.

Bobby nie znał wszystkich szczegółów, ale z tego, co słyszał, to nie policja dopadła Becketta. Zrobił to Dillon. Po tym, jak Beckett zabił jego siostrę.

Dillon podniósł głowę znad pistoletu. Ich spojrzenia się spotkały.

– Dawno nie widziałem tak beznadziejnego strzelca – powiedział Dillon.

– Zastanawiam się, czy nie spalić celu.

– Musiałbyś trafić w niego zapałką.

Bobby nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

– Fakt.

Dillon spojrzał przez celownik i Bobby podszedł do niego. Rzadko ze sobą rozmawiali, ale wiele o sobie słyszeli.

Dillon odsunął cel na odległość piętnastu metrów. Przełożył pistolet do lewej ręki i podniósł go do oka. Wdech. Wydech. Jeszcze jeden wdech. Wręcz wyczuwalne skupienie. I nagle jego palec drgnął sześć razy, napinając się nie bardziej niż skrzydła motyla w locie. Bum, bum, bum, bum, bum, bum. Cały magazynek został opróżniony w niecałe trzy sekundy.

Na widok przestrzelonego celu Bobby pokręcił głową. Tym razem, zamiast mierzyć w dziesiątkę, Dillon wystrzelał w nim pięcioramienną gwiazdę.

– Popisujesz się – stwierdził Bobby.

– Przynajmniej mam prezent dla moich dziewczynek.

– Masz córki? – spytał Bobby.

– Uhm. Dwie. Jedna ma szesnaście, druga sześć lat.

– Strzelają?

– Starsza, Samantha, jest całkiem dobra.

Bobby umiał czytać między wierszami. Jeśli Dillon mówił, że jego córka jest całkiem dobra, to znaczyło, że Bobby nie dorasta jej do pięt. Zważywszy na to, co wiedział o chłopakach w jej wieku, ta umiejętność powinna jej się przydać.

– A młodsza?

– Lanie? Jest podobna do matki. Nie znosi huku wystrzałów. Ale ma inne zalety. Gdybyś zobaczył, jak jeździ konno…

– To miło. – Bobby pomógł Dillonowi zbierać łuski. Mosiądz to najdroższa część kuli. Prawdziwi strzelcy wykorzystują zużyte łuski do produkcji własnej amunicji. – Jesteś żonaty? – spytał Bobby.

– Od dziesięciu lat.

Żonaty od dziesięciu lat, a ma szesnastoletnią córkę. Bobby próbował jakoś dojść z tym do ładu, ale dał sobie spokój.

– Co robi żona?

– Jest przedszkolanką. I rozstawia dziewczynki po kątach. No i próbuje mnie pilnować.

– Dobrze ci się powodzi.

Dillon spojrzał mu w oczy.

– To prawda – powiedział.

– To ja pójdę jeszcze poćwiczyć – mruknął Bobby, ale nie ruszył się z miejsca.

Dillon patrzył na niego wyczekująco. Strzelców łączy więź, jakiej nie zna nikt inny. Doceniają sztukę i technikę strzelania. Rozumieją, że snajperzy nie wybierają tego fachu dlatego, że są niedoszłymi Brudnymi Harrymi czy samotnikami marzącymi o pojedynkach w słońcu. Bobby robił to, co robił, bo było to dla niego wyzwaniem, a nie dlatego, że chciał komukolwiek zrobić krzywdę.

– Było ci ciężko? – spytał cicho. - To znaczy, potem.

– Po czym? Po tym, jak zastrzeliłem tego człowieka w Arizonie, czy po tym, jak zabiłem Jima Becketta?

Wszystko jedno.

– Wstyd przyznać, synu, ale nigdy nikogo nie zabiłem.

– Nawet Jima Becketta?

– Uhm. – Dillon uśmiechnął się z żalem i wyprostował ramię. – Nie żebym nie próbował.

– Aha. -Bobby nie mógł ukryć rozczarowania.

Dillon patrzył na niego przez chwilę. W końcu wskazał pustą strzelnicę.

– Dziesięć lat temu – powiedział – nie pomyślałbym, że tu będę. Że będę miał żonę i dwie córki. Że będę… szczęśliwy.

– Przez Becketta? - spytał Bobby.

– Z wielu powodów. Może i nigdy nie zabiłem człowieka, ale parę razy niewiele brakowało. – Wzruszył ramionami. – Wiem, jak to jest siedzieć i czekać, patrząc przez celownik na ludzką głowę. Jak to jest zmuszać się do pociągnięcia za spust.

– W tamtej chwili raczej o tym nie myślałem.

– To zrozumiałe. Byłeś zbyt zajęty. Robiłeś, co do ciebie należało. Dopiero teraz, po upływie wielu godzin, dni, w chwilach kiedy nic się nie dzieje, zaczynasz to rozpamiętywać, myśleć o tym, zastanawiać się po raz tysięczny, co mogłeś zrobić inaczej. O ile to w ogóle było możliwe.

– Wmawiam sobie, że to nie ma znaczenia. Co się stało, to się nie odstanie. Nie ma sensu się tym zadręczać.

– Słusznie.

– Tyle że sam siebie nie mogę przekonać.

– I nie przekonasz. Żałujesz tego, co się stało? Nie ty jeden. Ja mogę sporządzić długą listę osób, które powinienem był ocalić, i tych, które powinienem był zabić. Daj mi pięć minut i flaszkę tequili, a zniszczę swoje życie.

– Ale tego nie robisz.

– Trzeba sobie coś znaleźć. Coś, co będzie ostoją, co pozwoli patrzeć w przyszłość, nawet w tych trudnych chwilach, kiedy nas kusi, by spojrzeć za siebie.

– Rodzina – domyślił się Bobby.

– Rodzina – przytaknął Dillon.

Bobby spojrzał mu w oczy.

– To kto tak naprawdę zabił Jima Becketta?

– Moja żona.

– Tess?

– Tak, dziewczyna naprawdę umie obchodzić się ze strzelbą.

– I jak to na nią wpłynęło?

– Szczerze? Od tamtej pory nie miała broni w rękach.

Rozdział 20

Gdy Catherine przyszła do szpitala, przy stanowisku pielęgniarki dyżurnej zobaczyła teściów.

– Jestem jego dziadkiem – mówił James z uśmiechem mającym wymusić uległość. – Oczywiście, że mogę zabrać go do domu.

– Proszę pana, wszystkie papiery podpisała matka Nathana. Nie mogę zrobić nic bez jej upoważnienia.

– Pani sumienność jest godna pochwały. Niestety, moja synowa zajęta jest przygotowaniami do pogrzebu. Dlatego to my przyjechaliśmy po Nathana. Choć tyle możemy dla niej zrobić w tych trudnych chwilach.

James objął Maryanne. Jak na zawołanie, uśmiechnęła się. Miała podkrążone oczy, była nieco bledsza od męża, ale wciąż nienagannie uczesana, w naszyjniku z pereł. Dobrana para. Wpływowy sędzia i jego krucha, czarująca żona.

Pielęgniarka wyraźnie miękła.

James nachylił się ku niej, pragnąc to wykorzystać.

– Chodźmy do Nathana. Na pewno ucieszy się, że chcemy go zabrać. Sama pani zobaczy.

– Powinnam skonsultować się z jego lekarzem – mruknęła pielęgniarka, zajrzała w dokumenty i zmarszczyła brwi. – Ojej.

– Co się stało?

– Chodzi o lekarza Nathana, doktora Rocco. Niestety… Ojej, ojej. – Urwała. Była wyraźnie wstrząśnięta tym, co spotkało doktora Rocco, i zaczynała tracić głowę.

Catherine uznała, że to właściwy moment, by wtrącić się do rozmowy. Podeszła do biurka i spojrzała na plakietkę z imieniem pielęgniarki.