– Bobby…
Odwrócił się. Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wydała mu się krucha, zdezorientowana.
Spojrzał na nią spokojnie, ciekawy, co teraz zrobi. Była zimna i wyrachowana, co do tego nie miał wątpliwości. Gdyby nie powiedział jej prawdy o przyczynie śmierci Prudence, zdradziłaby go. I może jeszcze to zrobi. Ale nie mógł się zmusić do tego, by ją znienawidzić. Wciąż widział w niej tę małą dziewczynkę i może to właśnie było tajemnicą jej sukcesów. Potrafiła grać rolę ofiary, jednocześnie planując kolejną zbrodnię.
– Rozumiesz… – Darowała sobie przeprosiny, machnęła tylko ręką. – Nie mogę stracić Nathana. Nie mogę i tyle.
– Dlaczego zwolniłaś gosposię za to, że go nakarmiła?
Nie była zaskoczona, że o tym wie.
– Doktor Rocco zarządził ścisłą dietę, bez pszenicy, bez białka zwierzęcego. Może wydaje się, że to prosta sprawa, ale składniki białkowe są we wszystkim, od płatków owsianych po tuńczyka. Łatwiej było po prostu zabronić go karmić. Niestety, nie wszyscy się z tym zgadzali.
– A brudne pieluchy w lodówce?
– Kał do badania na mukowiscydozę. Jimmy ciągle je wyrzucał, więc co rusz potrzebne były nowe próbki.
– Podobno stan zdrowia chłopca pogarsza się, kiedy jesteś przy nim.
– Nathan cały czas jest chory, Bobby – powiedziała zmęczonym głosem. – Może ludzie zwracają na to większą uwagę, kiedy mają pod ręką kogoś, kogo można o to obwiniać.
– A więc naprawdę jest z nim źle?
– Tak.
– Ale Jimmy ci nie wierzył?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo rodzice wmawiali mu, że jestem źródłem wszelkiego zła, i z upływem czasu Jimmy kochał mnie coraz mniej, a im coraz bardziej wierzył.
– W porządku – powiedział Bobby i poszedł do telefonu.
Rozdział 26
D.D. nie ucieszyła się na jego widok. Zadzwonił do niej i zjawiła się po dwudziestu minutach w czystym, modnym T-shircie, szpilkach, z pochmurną twarzą. Zaraz po niej przybyła ekipa dochodzeniowa.
– Ależ z ciebie kretyn – burknęła, wchodząc do mieszkania. – Życie ci niemiłe.
– Nie mów tak przy dziecku. – Bobby wskazał głową salon, w którym spał Nathan, zagrzebany w stosie poduszek. Nie miał pojęcia, jak mały może spać w takim zamieszaniu, ale nie znał się na dzieciach.
D.D. skrzywiła się i poszła na górę, by obejrzeć miejsce zdarzenia. Czekał cierpliwie w holu, oparty o ścianę. Przyszli kolejni mundurowi. Chłopak o dziecinnej twarzy dyskretnie stanął w drzwiach, tak by mógł obserwować Bobby’ego i Catherine siedzącą cicho w salonie. Bobby od czasu do czasu zerkał na niego i ziewał przeciągle. Fajnie było patrzeć, jak małolat stara się powstrzymać od ziewania.
Po kwadransie D.D. wróciła i wskazała głową ustronny kąt. Posłusznie poszedł za nią. Oboje zdawali sobie sprawę, że muszą porozmawiać jak najszybciej, zanim zjawi się Copley, zwabiony zapachem świeżej krwi.
– Co ty wyczyniasz, Bobby? – spytała D.D. bez ogródek.
– Zadzwoniła, powiedziała, że w domu jest intruz, i poprosiła, żebym przyszedł. Co miałem zrobić?
– Wezwać policję.
– Myślisz, że potraktowaliby ją poważnie?
– To już nie twoje zmartwienie, Bobby. Powinieneś myśleć o swojej karierze i, jakbyś nie wiedział, te twoje wybryki wcale ci nie pomagają.
– Ciekawe, że tak wielu ludziom nagle zaczęło zależeć na mojej karierze – mruknął.
– Bobby…
– Nie wierzyłem w istnienie tego intruza.
Teraz, kiedy zaczynał mówić serio, D.D. się uspokoiła.
– A co myślałeś?
Wzruszył ramionami.
– Że to podstęp. Że chce porozmawiać ze mną w cztery oczy. Namówić mnie do czegoś.
– W związku ze śmiercią jej męża?
– Tak.
– Tym bardziej nie powinieneś był przychodzić.
– Oczywiście. Po takim incydencie policjant nie powinien mieć kontaktu z rodziną ofiary. Myślisz, że nie znam zasad?
– To po co przyszedłeś?
– Bo zastrzeliłem jej męża, a w podręczniku ani słowem nie wspomina się o tym, że po czymś takim człowiek czuje się rozdarty i szuka odpowiedzi, a może po prostu chce, by ktoś mu powiedział: „Postąpił pan słusznie, wybaczam panu, może pan spokojnie żyć dalej, wszystko będzie dobrze”.
D.D. wypuściła powietrze z ust.
– O Jezu, Bobby…
Nie dał jej dokończyć. Nie chciał tego więcej słyszeć.
– Pani Gagnon zadzwoniła do mnie około wpół do jedenastej – powiedział szorstko. – Po przyjeździe do Back Bay zaparkowałem wóz i przyszedłem tu na piechotę. Podchodząc do domu, zobaczyłem w oknie na trzecim piętrze sylwetkę wiszącego człowieka. Przyspieszyłem kroku. Po wejściu do holu kamienicy zobaczyłem panią Gagnon i jej syna, skulonych na podłodze pod windą, wyraźnie przerażonych. Poleciłem im nie ruszać się z miejsca i wszedłem po schodach do drzwi jej apartamentu. Miałem nabity pistolet kaliber 9 milimetrów, na który mam pozwolenie. Przeszukałem całe mieszkanie, piętro po piętrze, aż w końcu wszedłem przez otwarte drzwi do głównej sypialni, gdzie znalazłem wiszące na krokwi ciało Prudence Walker. Po przeczytaniu listu leżącego na materacu wyszedłem z pokoju, uważając, by niczego nie dotknąć, i zamknąłem drzwi, chwytając klamkę przez mankiet koszuli. Potem wróciłem na dół i powiadomiłem panią Gagnon, że trzeba wezwać policję.
D.D. dostroiła się do jego napuszonego, urzędowego tonu.
– I jak pani Gagnon zareagowała na tę wiadomość?
– Sprawiała wrażenie zaskoczonej.
– Co powiedziała?
– Że ponieważ Prudence była lesbijką, raczej nie mogła być kochanką Jimmy’ego Gagnona.
– Naprawdę? – To zainteresowało D.D. Coś sobie zapisała. – Masz na to dowody?
– Moglibyśmy spytać o to Prudence – powiedział Bobby z sarkazmem – ale nie żyje.
D.D. przewróciła oczami.
– O czym jeszcze rozmawiałeś z panią Gagnon?
– Niepokoiła się, co policja pomyśli po przeczytaniu listu. Ponieważ walczy z teściami o prawo do opieki nad synem, obawiała się, że list ten może zostać wykorzystany przeciwko niej.
– I słusznie.
– Powiedziałem jej, że policja ma dość oleju w głowie, by zorientować się, że samobójstwo zostało upozorowane.
– Nie zrobiłeś tego!
– A właśnie że tak.
– Jezu Chryste, Bobby, szkoda, że nie pozwoliłeś jej zniszczyć dowodów.
– Gdybym jej tego nie powiedział, nie byłoby jej tu teraz, D.D. Zabrałaby dziecko i uciekła.
– A ty byś ją powstrzymał?
– Niby jak? Grożąc bronią jej i czteroletniemu dziecku? Wątpię, by potraktowała mnie poważnie.
– Nie miałeś prawa zdradzać informacji o przestępstwie. Rozmyślnie utrudniasz prowadzenie śledztwa…
– Wezwałem was. Beze mnie nie mielibyście nic.
– Z tobą też nic nie mamy.
– Macie nazwisko.
– Jakie?
– James Gagnon.
D.D. zamrugała szybko i spojrzała na niego z autentycznym zdumieniem.
– Sędzia Gagnon? Myślisz, że to on zabił Prudence Walker?
– Catherine tak sądzi. Albo kogoś wynajął.
– Po co?
– Żeby wrobić ją w zabójstwo męża. Popytaj ludzi, D.D. Nie jest tajemnicą, że sędzia Gagnon jest głęboko wstrząśnięty śmiercią syna. I że winą obarcza Catherine.
– Na litość boską, Bobby, on jest sędzią sądu apelacyjnego…
– Który wczoraj zaprosił mnie do swojego apartamentu hotelowego, gdzie zaproponował mi, że wycofa oskarżenie przeciwko mnie, jeśli zeznam, że w noc zabójstwa słyszałem, jak Catherine sprowokowała Jimmy’ego do sięgnięcia po broń.