Выбрать главу

– Co powiedziała?

Wzruszył ramionami.

– Niewiele. To znaczy, zerwaliśmy ze sobą. Co można było powiedzieć?

– Byłeś zawiedziony?

– Nie rozumiem.

– Kiedy szedłeś na spotkanie z nią, czy naprawdę chciałeś zakończyć wasz związek, Bobby? A może skrycie liczyłeś na co innego?

– Nie… nie wiem, do czego zmierzasz.

Elizabeth spytała cicho:

– Czy miałeś nadzieję, że będzie o ciebie walczyła? Że będzie cię błagałabyś z nią został? Czy liczyłeś na to, że kocha cię tak bardzo, że nie pozwoli ci odejść?

– Nigdy… – Głos uwiązł mu w gardle. Zaskoczony, pozbawiony możliwości obrony, nie mógł skłamać. Szepnął: – Skąd wiedziałaś?

– Dawno temu ktoś, kogo kochałeś, zostawił cię i od tamtej pory nie dał znaku życia. Choć minęło wiele lat, ty nadal oczekujesz, że wszyscy w końcu cię opuszczą. Im dłużej kobieta z tobą jest, tym większy budzi to w tobie niepokój. Dlatego poddajesz ją próbom. Albo będzie o ciebie walczyła, albo odejdzie. Tak czy inaczej, robi ci się lżej na duszy. Przynajmniej na jakiś czas.

– Jezu – jęknął cicho.

– Kiedy dzwoni Catherine, mówisz jej, żeby dała ci spokój, tak?

– Uhm.

– Ale ona nie odpuszcza. Walczy o ciebie. Mówi ci, że cię potrzebuje. Przypomina ci o swoim biednym, chorym synu, a kiedy przychodzisz, zawsze pokazuje ci się razem z Nathanem. Pewnie innych mężczyzn mami swoimi wdziękami. Ale ty nie marzysz o kobiecie w czarnej koronkowej bieliźnie. Ty marzysz o kobiecie, która nigdy nie porzuci swojego dziecka.

Bobby zamknął oczy. Widziała, że prawda zaczyna do niego docierać, bo na jego twarzy powoli odmalowało się przerażenie. Nachyliła się ku niemu.

– Jeszcze raz, Bobby. Myślisz, że Catherine Gagnon mogła zaaranżować śmierć męża?

– Tak – szepnął.

Elizabeth pokiwała głową.

– Musisz dać sobie z nią spokój, Bobby. Zerwać z nią wszelkie kontakty. Bo jeśli Catherine Gagnon jest drapieżnikiem, to teraz już pewnie zdajesz sobie sprawę, że ty jesteś idealną ofiarą.

Bobby wrócił do domu dopiero o trzeciej w nocy. W jego mieszkaniu nie paliły się światła. W ciemnościach widać było tylko migotanie czerwonej lampki automatycznej sekretarki.

Usiadł na twardym drewnianym krześle w kuchni. Był wypompowany, padnięty, nic nie czuł, nie miał siły myśleć. Długo siedział bez ruchu i patrzył na mrugające światełko.

Powoli wyciągnął rękę i wcisnął „play”.

Porucznik. Ktoś z grupy wsparcia. Głuchy telefon. Ojciec. Jeszcze dwa głuche telefony. Cisza.

Nachylił się nad stołem i oparł głowę na rękach.

Trzy głuche telefony. Dziwne, w ogóle nie myślał już o Susan. Liczyła się tylko Catherine.

Pomasował skronie. Zapomnieć o niej, zapomnieć. Nie pozwolić, by mąciła mu w głowie.

Kiedy rozmawiał z doktor Lane, wszystko wydawało się jasne i proste. Teraz, ledwie godzinę później, znów myślał o Catherine.

Czy wszystko u niej w porządku? Jak trzyma się Nathan, dokąd poszli? Na pewno nie do teściów. Może do jej ojca? W ogóle o nim nie wspominała. Czy są ze sobą blisko?

A może ma jakiegoś faceta. Czemu nie? Jego od razu zaczęła podrywać. Kobiety takie jak ona nie przywykły do tego, by radzić sobie same.

Pewnie ma kochanka w każdym porcie. Może już wzięła na cel kolejnego lekarza. Albo raczej prawnika. No tak, potrzebuje adwokata dużego kalibru, jeśli chce postawić się sędziemu Gagnonowi.

Gotów był się założyć, że szybko kogoś znajdzie. Wystarczy, że odpowiednio się ubierze, wyczuje właściwy moment, zatrzepocze rzęsami.

Szukał w sobie nienawiści, gniewu. W tej chwili wystarczyłaby nawet odraza. Ale nawet jej nie mógł w sobie znaleźć. Catherine robiła, co musiała, by przeżyć.

Nie mógł jej za to nienawidzić. Zbyt dobrze ją rozumiał.

Znów wcisnął „play”. Posłuchał trzech trzasków odkładanej słuchawki. I stwierdził, że wciąż martwi się o kobietę, o której miał zapomnieć. Tak wiele złego może zdarzyć się w nocy.

Oboje doskonale o tym wiedzieli.

Był zmęczony. Zamykały mu się oczy. Powieki były jak z ołowiu.

Gdyby w czwartek wieczorem wezwanie przyjął ktoś inny, jakiś snajper, którego ojciec nie bił swojej żony, snajper, który w dzieciństwie nie musiał na co dzień obcować z rozpaczą, czy Jimmy Gagnon by żył?

A Catherine Gagnon?

Nie dowiedzą się tego nigdy.

Bobby ukrył twarz w dłoniach. Z jego ust wydobyło się ciężkie, zmęczone westchnienie.

Ze wszystkich sił starał się nie śnić.

Rozdział 31

Pan Bosu usilnie próbował zmienić się na lepsze. No dobra, nie to, że zamierza przestać zabijać, nie przesadzajmy. Ale naprawdę próbował robić to bardziej profesjonalnie. Owszem, na pierwszej robocie trochę go poniosło. Na drugiej z kolei się pospieszył i zapomniał o liście pożegnalnym. Do trzech razy sztuka.

W tej chwili siedział pod tonącym w cieniu domem człowieka wartego pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Właściwie pan Bosu nie dostał jeszcze zielonego światła na wykonanie tego zlecenia, ale człowiek ten figurował na liście, a dobroczyńca X przystał wczoraj na nową stawkę. (Według Robinson, nie był zadowolony z nowych warunków, ale nie chciał też zostać zarżnięty we śnie. Bardzo mądrze).

Ponieważ pan Bosu nie mógł usiedzieć na miejscu, uznał, że weźmie się za tę robotę wcześniej, niż zamierzał. To się nazywa wielkoduszność. Nie dostał jeszcze złamanego szeląga, a mimo to sterczy tu, jak na sumiennego pracownika przystało. Godne pochwały.

Tym razem bez planu się nie obejdzie. Po pierwsze, dom stoi na przedmieściach, więc trzeba uważać na sąsiadów. Po drugie, jest ładny, zadbany, co oznacza, że nie będzie łatwo dostać się do środka. Po trzecie, na oknie widnieje naklejka reklamująca system alarmowy ADT. Co prawda może jest tam tylko na postrach, ale sumienny właściciel domu mógł rzeczywiście zainstalować system i co gorsza go włączyć.

Nie, do tej roboty pan Bosu potrzebuje pomocnika. Uznał, że Figlarz się nada.

Spojrzał na szczeniaka śpiącego na przednim siedzeniu skradzionego samochodu. Pan Bosu wciąż czuł się w nim niepewnie. Niepotrzebnie się narażał. Jutro z samego rana weźmie nowo zarobione pieniądze – trzydzieści za dziewczynę, pięćdziesiąt za faceta – i sprawi sobie wóz. Dobry wóz. Ale nie za dobry. W jego fachu lepiej jeździć samochodem, który nie rzuca się w oczy. Coś na pewno znajdzie.

Podrapał Figlarza za długim, aksamitnym uchem. Piesek otworzył oko, ziewnął szeroko i obnażył małe, szczenięce ząbki.

– Potrzebny mi wspólnik – powiedział pan Bosu.

Kolejne ziewnięcie.

– Mógłbyś udawać martwego? Leż tu, jakbyś spał. O, tak.

Figlarz opuścił łeb na łapy i zamknął oczy. Ładna psina, nie ma co. Pan Bosu w zamyśleniu pogłaskał go grubymi palcami, zaskakująco delikatnie.

Przyszła mu do głowy pewna myśclass="underline" udawanie nie zawsze wystarcza. Jeśli naprawdę chce być sumienny, nie powinien podejmować zbędnego ryzyka. Jeden ruch i skręci Figlarzowi kark. To byłaby szybka, bezbolesna śmierć, piesek nic by nie poczuł. A za pięćdziesiąt tysięcy dolarów można kupić mnóstwo nowych szczeniaków.

Jego dłoń znieruchomiała na karku Figlarza. Poczuł pod palcami jego sierść. Miękką. Jedwabistą. Delikatną. Każdy kiedyś musi umrzeć.

Cofnął dłoń. Wyjął nóż z pochwy przytroczonej do kostki. Jeszcze raz spojrzał na Figlarza, po czym podwinął rękaw koszuli za łokieć i przeciął żyłę na nadgarstku.

Trysnęła ciemna, czerwona krew. Nie wyglądało to imponująco, więc ciął się jeszcze raz. Tym razem krwi było więcej, spływała po ręce i plamiła podwinięty mankiet. Idealnie.