…i nagle Plemię zaczęło wychwalać bohaterski czyn przybysza, dając hałaśliwy wyraz radości, że dziecko żyje. Mężczyźni, młodzi i starzy, otoczyli kołem bohatera i przyjaźnie klepali go po ramionach.
– Czapka jest mokra… i tak już nie dzwoni… – stwierdził nagle jeden z mężczyzn i dał mu własną czapkę przyozdobioną lisią kitą. Błazen, nie namyślając się długo, ściągnął z głowy ów dziwaczny symbol swego zajęcia i rzucił na ziemię. Błazeńska czapka opadła na wilgotny śnieg jak bezużyteczny, martwy przedmiot. Jej niedawny właściciel wziął lisią czapę z rąk mężczyzny i nałożył ją sobie z fantazją na bakier. Lisia kita spłynęła mu na ucho. Plemię znowu wydało okrzyk radości.
Jon pomagał szamanowi wejść z powrotem do namiotu, a równocześnie oglądał przez ramię tę scenę. Podpierając starca, czuł, mimo grubego koca, kruchość jego ciała. Nagle czarownik zatrzymał się i trzykrotnie wyszeptał z naciskiem: – Imię… Imię… Imię…
Trzy obłoczki jego oddechu natychmiast przemieniły się w parę na mroźnym powietrzu, złączyły w niewielką chmurkę i Jon ujrzał, jak chmurka, mimo braku wiatru, skręca wolno, płynąc w powietrzu ku ludziom z Wioski. Czarownik przymknął oczy i zdawał się nasłuchiwać. Niemal w tej samej chwili, gdy mały obłok rozbił się o ramię najbliżej stojącego mężczyzny i zniknął, Jona dobiegły słowa ofiarodawcy lisiej czapki:
– No, twoje dzwoneczki umilkły, czapka zaś, którą w zamian przywdziałeś, jest nakryciem głowy znamionującym prawdziwego mężczyznę. Skoro tak, nie jesteś już Błaznem, a jeśli nim nie jesteś, to musisz mieć imię…
Zapadła chwila ciszy, jakby Błazen namyślał się lub wydobywał z pamięci dawno zapomniane słowo.
– Ariel – rzekł wreszcie ze szczerym zdumieniem w głosie. – Mam na imię Ariel… – dodał oszołomiony.
Szaman i Jon znieruchomieli na moment u wejścia do namiotu, a potem młody mężczyzna odsunął skórzaną zasłonę i zaprowadził starca do łoża. Pomógł mu się położyć i starannie otulił futrami.
– Ariel? Ariel… – powtórzył szaman z niepokojem. – Szkoda, że twój przyjaciel nie przyjął nowego imienia, które nadaliby mu kapłani. Szkoda, że udało mu się wydobyć z pamięci prawdziwe imię.
– Ariel? Co cię w nim niepokoi? – zapytał Jon. – To ładne, melodyjne imię. Gai się spodoba, brzmi jak śpiew przelotnego ptaka.
– Jonie, to imię niesie kłopoty całkiem innej natury, czuję to właśnie w jego brzmieniu. A teraz posłuchaj… ON jest tak zmęczony i chory, że ludzie w ogóle nie słyszą już Jego głosu. Twój przyjaciel niczego nie usłyszał, niczego nie poczuł. Nie ma pojęcia, że jego stopy dotknęły świętego brzegu. Plemię się tego domyśla – wyszeptał szaman ni to z żalem, ni z ulgą i przymknął oczy.
– Nie będziesz go zatem okadzał dymem – uśmiechnął się smętnie Jon, wspominając znów swoją przygodę. Licząc ilością lat, była tak nieodległa, ale jemu wydawało się, że minęły całe wieki od tamtego dnia, gdy posłyszał zew. I że przybyło mu nie kilkanaście, ale kilkaset lat.
– Nie, nie trzeba okadzać go dymem – czarownik uśmiechnął się w odpowiedzi ze smutkiem. – Tobie to nie pomogło, jemu by tylko zaszkodziło. I zepsułoby mu dzień, w którym na nowo się narodził.
Jon nie zrozumiał ostatniej myśli szamana, choć instynktownie wyczuł, że za tymi słowami kryje się coś ważnego. Patrząc na drzemiącego znów starca, pomyślał, że Plemię przed chwilą odkryło nie tylko to, że ktoś złamał Tabu i mimo wszystko powrócił nie zmieniony. To, że Błazen przepłynął Rzekę tam i z powrotem, że dotknął drugiego brzegu i wrócił taki sam, dowodziło, iż ludzie w Wiosce nie potrzebują starego czarownika; że jego czas się dopełnił. Nie tylko z powodu choroby i wieku.
Gdyby Ezra dziś lub jutro nakazał wygnać go z Wioski do Puszczy, gdzie czekałaby go okrutna śmierć, być może znaleźliby się chętni do wykonania tego polecenia – pomyślał gorzko. I nagle zatęsknił za pradawną Wioską otoczoną nieprzebytą Puszczą, gdyż nikt nie wycinał drzew na budowę miast i świątyń; zatęsknił za czasem, gdy Cywilizacja była daleko, za mnogością pielgrzymów, stąpających Kamiennymi Drogami z czterech stron świata. Zrozumiał strach i rozpacz Bezimiennego. Ale pojmował też nieuchronność Cywilizacji. Wiedział, że to dzięki jej pochodowi przez bezkresne stepy, pola i nieprzebyte puszcze coraz rzadziej mówi się o tym miejscu na ziemi jako o Dzikim Kraju. Wiedział też, że ślady, jakie wyciska na ziemi maszerująca coraz dalej Cywilizacja, bywają zmieszane z krwią i cierpieniem, a twarda stopa tej Wielkiej Pani depcze na śmierć także ludzi.
Opuścił namiot czarownika. Ariel stał nad brzegiem Rzeki otoczony kręgiem nowych przyjaciół, a jego porzucona błazeńska czapka z dzwoneczkami leżała na ziemi. Jon podszedł i schylił się, chcąc ją podnieść, lecz Ariel wstrzymał jego dłoń. Sam podniósł dziwaczny symbol swego dotychczasowego życia, wziął potężny zamach mocnym ramieniem i przerzucił czapkę na drugi brzeg Rzeki.
– Chciałem wrzucić ją do wody…! – zaśmiał się wesoło, a Plemię zawtórowało mu radośnie. Szydercze nakrycie głowy na brzegu dotychczas uważanym za święty dziś już nie niepokoiło Plemienia, lecz rozbawiło je i przyniosło ulgę. Ludzie poczuli się nagle wolni od Tabu.
Będą musiały minąć długie wieki, nim zatęsknią lub zapragną powrócić do swych korzeni choćby po to, by przypomnieć sobie, jak wyglądała przeszłość – pomyślał Jon. – Może ktoś napisze wówczas grubą księgę o swych korzeniach, gdzie prawda będzie zmieszana z kłamstwem, gdyż nikt już nie będzie pamiętać, jak wyglądała. A zresztą… My sami, żyjąc tu, też jej nie znamy.
– Idziemy, Arielu – powiedział Jon. – Musisz się przebrać. Jesteś cały mokry.
Ruszyli do domu, odprowadzani przyjaznymi okrzykami Plemienia.
– Szaman mówi, że urodziłeś się na nowo – powiedział pytająco Jon, gdy w suchych ubraniach zasiedli do stołu, a Gaja podała im miski z gorącą zupą.
– Gdy spytali mnie o imię, zamarłem – przyznał dawny Błazen. – Czy uwierzysz, że zapomniałem swojego imienia, Jonie? Ostatnia ludzka istota, która je wypowiadała, była moją matką. Kochałem ją. Umarła, gdy byłem dzieckiem. Było to tak dawno temu. Całe wieki. Wierzysz mi?
Jon skinął głową. Jemu przecież też wydawało się, że minęły wieki od dnia, gdy usłyszał zew z Puszczy.
– Potem przez długie lata wołano na mnie,,Błaźnie”, na to słowo szedłem jak pies, który czeka, że dostanie kość, a czasem ochłap mięsa. Razem z imieniem straciłem jakąś część siebie, całkiem sporą i nic o tym nie wiedziałem. I nagle dziś odzyskałem ją. Jestem szczęśliwy, Jonie. Tak, szaman ma rację.
Narodziłem się na nowo.
Powtórne narodziny Ariela nie przeszły bez echa w świątyni. Minęło kilka dni, gdy pewnego wieczoru do domu Jona ktoś cicho zapukał, a po chwili do izby wkroczył stary Isak, wsparty na lasce, wzbudzając zdumienie gospodarza i jego żony. Ezra utrwalił obyczaj, że to kapłanów należy odwiedzać, a nie na odwrót. Czasy, gdy ludzie w długich sukniach wpadali znienacka do chat ludzi z Wioski, aby przyłapać ich na oddawaniu czci bałwanom, dawno minęły. Nawet podejrzliwy Ezra nie wątpił po publicznym biczowaniu starej Jagi, że nikt z Plemienia nie ma ochoty kryć przed kapłanami żadnych glinianych posążków. A gdyby nawet ktoś je przechowywał, inni by go wydali. Najmłodsi zresztą nie pamiętali już, jak one wyglądały; słysząc głos wijów nad wodą, strzyg w lesie czy bożąt w zagonie rzepy – najpewniej wcale nie wiedzieliby, kto i po co ich woła.
…zatem niespodziewane wejście Isaka wszyscy przyjęli ze zdziwieniem i lękiem. Ta wizyta nie zapowiadała niczego dobrego. Ludzie w długich sukniach żądali, by to do nich przychodzono, nawet z najdrobniejszą sprawą. Miało to swoje zalety: budowało wysoką pozycję kapłanów, a tym samym nowego Boga.
– Ezrę zaniepokoiło twoje imię, Arielu – rzekł Isak drżącym głosem, przyjmując z wdzięcznością z rąk Gai miskę z gorącą zupą. Za oknami było zimno, hulał lodowaty północny wiatr i wielkimi płatami sypał śnieg.
Przybyła Królowa Śniegu. Musnęła brzegiem płaszcza Ezrę, oziębiła jego serce, a on tego nawet nie poczuł. Stary czarownik miał rację, wieszcząc, że prawdziwe imię Błazna niesie kłopoty – przelotnie pomyślał Jon.
– Co złego znajdujesz w imieniu Ariel? – zdziwiła się Gaja. – Brzmi tak pięknie i melodyjnie jak muzyka piszczałek i bębnów lub śpiew przelotnych, wędrownych ptaków. Nawet myślałam, czyby nie nadać tego miana naszemu synowi, gdyż Jon nie chce, żeby nosił imię ojca…
– Niech cię Bóg przed tym chroni! – zawołał Isak. – Wedle Ezry imię Ariela brzmi obco. Bardzo obco. Wielu naszych braci będzie sądzić podobnie. Nie narażaj swego syna na złą dolę, Gaju, gdyż imię określa przyszłe życie człowieka. Arielu, powiedz nam szczerze, czy przybyłeś tu z innego kraju?
– Co to znaczy, że jego imię brzmi obco? I czemu w tym, że Ariel mógłby przybyć z innej ziemi, miałoby być coś złego? – zezłościł się Jon. – Wiara, którą tu przynieśliście i uznaliśmy ją za swoją, też była obca dla naszych pradziadów. Do świątyni przybyli kiedyś goście z Dalekiego Kraju i oni też byli obcy! Nie urodzili się tutaj i z trudem mówili naszą mową! Czego zatem chce Ezra?
Ariel milczał, przysłuchując się tej wymianie zdań. Zmarszczył brwi, kąciki ust bezwiednie mu opadły i wydał się starszy niż dotąd. Wreszcie powiedział:
– Zdziwisz się, Isaku, ale urodziłem się właśnie tu, w kraju Jona i Gai. To moi rodzice przywędrowali z daleka, z krajów gorących, suchych i niebezpiecznych, gdzie wciąż toczyły się jakieś wojny. Nim tu osiedli, tułali się po różnych krajach i miastach, a w żadnym nie życzono sobie ich obecności. Tu ich przyjęto. Tu przyszedłem na świat. I jestem z tej ziemi, nie z obcej.
– Ezra mówi, że obojętne, gdzie byś się narodził, jesteś obcy. On w gruncie rzeczy nie pyta o to, gdzie się urodziłeś. Pyta, szukając potwierdzenia, a nie odpowiedzi, czy to prawda, że wierzysz w innego Boga. Podobno świadczy o tym twoje imię – ciągnął ze smutkiem Isak, jakby zawstydzony swymi słowami. Ariel uśmiechnął się nagle po dawnemu, jak Błazen, ironicznie, skąpo i z goryczą.