Выбрать главу

– O Jezu…

– Że jak? Nie rozumiem – dziwi się asystent, wciąż walcząc ze skutkami upuszczenia szklanki.

– Pytam, dlaczego wciąż powtarza pan “O Jezu”.

– Nie wciąż, tylko wtedy, gdy jestem naprawdę wściekły – odpowiada nieszczególnie zdziwiony asystent. Doktor Jon słynie z zadawania dziwnych pytań, może dlatego, że bierze na siebie zbyt wiele trudnych operacji i na ogół jest przemęczony. Przecież to normalne, że wszyscy ludzie po kilka lub kilkanaście razy na dzień mówią “O Jezu”, gdy ich coś zirytuje lub zdarzy się im coś przykrego! Chyba lepiej, niż gdyby mówili,,o, kurwa!”. Brzmi bardziej elegancko.

– Idę – oświadcza Jon, zdejmując zielony chirurgiczny fartuch splamiony w paru miejscach kawą, a w paru innych krwią. Podchodzi do umywalki, żeby jeszcze raz przemyć ręce; głupi nawyk chirurga – mycie rąk po wielokroć w ciągu dnia, czasem bez potrzeby. Jak Piłat. (Skąd przyszedł mi do głowy Piłat? – dziwi się lekarz. I czemu męczę tego asystenta głupimi pytaniami o zwykłe potoczne powiedzonko? Moje pytanie zabrzmiało jak wyrzut. Dlaczego? Co mnie obchodzi, jak on przeklina, gdy rozbije szklankę, potknie się na schodach, drzwi przytrzasną mu palce lub rzuci go dziewczyna?).

– Musi pan uważać – stwierdza życzliwie asystent. – Chyba pan wie, że ten Chłopiec chce pana zabić.

– Bzdura – stwierdza sucho Jon.

– A jednak siostra przełożona, wie pan, ta z kardiochirurgu… ona mówi, że gdy morderca…

– …Chłopiec – poprawia go Jon.

– …gdy ten Chłopiec – morderca był naszym pacjentem, miał do pana jakieś pretensje, choć nikt nie wie o co.

Jon kręci głową, zirytowany, ale asystent nie zrażony ciągnie:

– Przecież policja dała panu ochronę! Chodzi za panem dwóch detektywów w cywilu!

Tak, chodzi za nim dwóch detektywów w cywilu i właśnie dlatego Jon musi znowu wymykać się tylnym wyjściem, przez szpitalną kuchnię i obrzydliwe, zaszczurzone podwórko. Gdy zamyka za sobą drzwi lekarskiego gabinetu, ostatni raz słyszy, jak asystent wściekle wrzeszczy: O Jezu…! – i prawie równocześnie rozlega się charakterystyczne brzęknięcie. Pewnie rozbił następną szklankę. Młodym ludziom, zaraz po studiach, zawsze trzęsą się ręce, gdy asystują przy pierwszych w życiu operacjach. Ciekawe, że krew indywidualnego człowieka, krojonego na szpitalnym stole, wciąż robi wrażenie – a krew tysięcy ludzi, zabijanych w coraz to nowych wojnach, wszystkim jest obojętna.

Krople krwi przerażają, hektolitry działają znieczulająco – myśli Jon, przekradając się przez podwórko. Szczury przyciąga tu zapach skrwawionych bandaży i resztki ze szpitalnej kuchni. Szczury mają tu blisko ze swych siedzib, także blisko bowiem – raptem dwie ulice dalej – zaczyna się dzielnica biedoty. I właśnie tu Jon idzie szukać Chłopca. Szuka go bezskutecznie co dzień, od wielu miesięcy. Ma wrażenie, że Chłopiec wie, iż on go szuka; że cały czas jest gdzieś w pobliżu, patrzy na niego z jakiegoś mrocznego zaułka i śmieje się bezgłośnie na myśl, że to jednak on, Chłopiec, a nie Jon, wyznaczy porę spotkania.

Właściwie dlaczego go szukam? – dziwi się Jon, czując zarazem nieodparty przymus, by iść dalej. Odruchowo sięga ręką ku szyi i gdy jego dłoń trafia na mały skórzany woreczek, prawie od razu spływa na niego spokój. W woreczku, skrytym na piersi, szeleści zeschłe ziele. Dziwne ziele. Jon pewnego dnia zdjął z półki encyklopedię przyrodniczą i usiłował odnaleźć gatunek, grupę, rodzaj, z których pochodzi roślina – i nic nie znalazł. Szukał, gdyż nie mógł sobie przypomnieć, skąd wziął się na jego szyi ów woreczek, kto mu go zawiesił? W średniowieczu w takich woreczkach przechowywano relikwie. Dziś, gdy świat stał się w części bezbożny, a w części poddany wielu Bogom o różnych imionach, z paru setek Kościołów i z parunastu tysięcy sekt – woreczek najpewniej kryje jakiś pogański talizman. Wszak wraca moda na cuda i cudotwórców, na czary i czarowników, na magię i szamanów oraz na talizmany. Jon wciąż nie wie, co kryje w sobie woreczek, lecz w chwilach niepewności bezwiednie dotyka go ręką, jakby szukał w nim oparcia, odpowiedzi lub bezpieczeństwa. I zawsze znajduje spokój; choćby na chwilę. Więc zapewne jest to wyjątkowo skuteczny talizman. Szkoda, że nie pamięta, kto mu go dał.

Jon zmierza w stronę dzielnicy nędzy. Eleganckie domy szybko znikają. Jezdnie zaczynają butwieć od śmieci; matowieją błyszczące szyby okien, a świetliste żyrandole i wytworne lampy nie wiedzieć kiedy stają się gołą żarówką.

Na tej cienkiej granicy pomiędzy zamożnością a nędzą, przed wielką, przeszkloną witryną sklepu ze sprzętem audio-wideo, jak zwykle stoją ludzie. Na co najmniej stu telewizorach widać ten sam serwis informacyjny. Oglądają go przypadkowi przechodnie, którzy spóźnili się do domu i nędzarze z pobliża, przychodzący, by za darmo znaleźć rozrywkę.

,,…w powietrzu zderzyły się dwa wielkie samoloty pasażerskie, zginęło 804 ludzi”. To pierwsza wiadomość dnia, choć ofiar jest o wiele mniej niż na wojnie, którą od miesięcy toczą ze sobą dwa afrykańskie plemiona. Oba plemiona wierzą, że Bóg jest po ich stronie. Ale Bóg milczy, a plemiona walczą, wyrzynając wzajem mężczyzn, kobiety, dzieci i starców. Inna wojna, tocząca się w samym środku wielkiego, cywilizowanego kontynentu, jest dopiero na szóstym miejscu, trwa już za długo i wszystkim się znudziła. Tu wyrzynają się ludzie, z których jedni zwą Boga Allachem, drudzy zaś przywołują Go Imieniem Jezusa. Na ostatnim miejscu podano informację o bombach podkładanych sobie nawzajem przez wyznawców tego samego Boga. Gdzieś pośrodku serwisu informacyjnego spikerka ze znużeniem informuje o strzałach, które znowu rozległy się na wzgórzach w kraju, który zamieszkują obok siebie wyznawcy Jehowy i Allacha, obserwatorzy zaś, będący wyznawcami Chrystusa, zastanawiają się, czy powinni wkroczyć w ten konflikt, czy też nie. Inni obserwatorzy, wierzący w Nic, uśmiechają się z wyższością, niepomni, że gdy winę za obraz świata można rozłożyć także na Boskie Istoty, człowiek wydaje się lepszy. Imię Boga nie pada w żadnej z informacji, ale Jon wie, że każda z nich jest Nim podszyta. PRZECENA – głoszą skośne napisy na plakatach naklejonych wprost na szyby sklepu. Co przeceniono? – zastanawia się Jon. – Dotychczasowe świętości? Ludzkie życie? Wojny? Czy telewizory?

– O Jezu… – mówi za nim z charakterystycznym świstem palacza jakiś starszy mężczyzna. – Dobrze, że nie muszę podróżować samolotami. Na ziemi bezpieczniej. Mam rację? – dopytuje się natrętnie, gdyż naprawdę chciałby podróżować. Wierzy, że kilkaset kilometrów dalej jest piękniej niż tu.

Jon milczy.

Zagłębia się teraz w mrok wąskich, źle oświetlonych zaułków. Czasem przetoczy się tędy jakiś pijak, zaczepi go prostytutka o steranej twarzy; zapłacze mu się pod nogami chudy kundel z sierścią wyżartą przez świerzb.

– Znowu go szukasz i znowu wierzysz, że go znajdziesz – słyszy Jon znajomy głos i nawet nie patrząc, wie, że idzie koło niego Dziewczyna ze szpitala. Towarzyszy mu od dawna, we wszystkich wyprawach. Jon nie wie, kim ona jest (studentką medycyny? stażystką w szpitalu? a może jedną z tych młodziutkich, nowoczesnych i przejętych swą rolą psychoterapeutek?), lecz wie, że pomaga mu szukać Chłopca zarówno w eleganckich dzielnicach, jak i w obszarach trudnej do opisania, niemożliwej do zrozumienia nędzy.

– Muszę go znaleźć – mówi Jon i idzie szybciej.

– Ale wolałbyś to odwlec – stwierdza Dziewczyna, a Jon milczy.

– O czym myślisz? – pyta ostrzyżona na jeża jego towarzyszka, a jej włosy wyglądają tak, jakby ktoś przyciął je nieudolnie sierpem, a nie fryzjerskimi nożycami.

Jon spogląda na tę bardziej chłopięcą niż kobiecą główkę – i w nagłym, bolesnym przebłysku rozpoznaje ją, odnajdując też siebie. Prawda rozjarza mu się w mózgu i musi przymknąć oczy, by wytrzymać jej błysk. Prawda zawsze oślepia. Czuje się teraz jak człowiek, który błądząc długo po Puszczy, odnalazł Drogę – lecz znalazł ją zbyt późno. Droga właśnie się kończy. Gdyby Ten, który go na nią wysłał, dał mu choć pamięć i świadomość! Ale On chyba chciał, aby Jon błądził…

– Czy za taki świat płonęłaś żywcem na stosie? – pyta Jon Dziewczynę, dając do zrozumienia, że wie, kim ona jest. – Dla takiego świata Bezimienny musiał ustąpić miejsca innemu Bogu? Czy za taki świat cierpiał Człowiek? Czy to w ogóle jest jeszcze Cywilizacja?

– Tak – mówi Dziewczyna. – To właśnie jest Cywilizacja, Jonie. Nie jest to wprawdzie Cywilizacja Miłości, o jakiej marzyli dwaj starcy w twojej Wiosce, ale to jest Cywilizacja.

– Więc oni obaj się mylili, wierząc tak żarliwie swoim Bogom? – pyta Jon.

– Ależ nie, mylili się, wierząc ludziom. I ciebie, Jonie, też nie przeraża Cywilizacja, lecz ludzie, którzy ją współtworzą. Jednak skoro świat wciąż istnieje, skoro nie ginie w jednym, zdumiewająco jaskrawym rozbłysku, by zasilić Wszechświat kosmicznym pyłem, widocznie ludzie nie są aż tak mało warci, jak sądzisz. I rozgrzesza ich wiara. Bo oni wierzą, Jonie. Wierzą w pierwsze nadejście Mesjasza, w drugie przyjście Człowieka lub w objawienie się całkiem nieznanego Boga z Kosmosu, który rozwiąże ich wszystkie problemy.

– I Oni rzeczywiście kiedyś przyjdą?

– Może wszyscy trzej…? A może będzie ich więcej? Może razem z nimi przybędzie także twój stary kamienny Światowid i wszystkie bóstwa, w jakie przez setki lat wierzyły wasze Plemiona? I dołączą do nich wszyscy Bogowie, w jakich kiedykolwiek ludzie wierzyli przez tysiące lat, a będzie ich, Jonie, ogromny zastęp? Zstąpi do ludzi Pierzasty Wąż Wirakocza zza zachodniego Oceanu i Wisznu z gorącej ziemi, gdzie wschodzi słońce; przybędzie Zeus z Olimpu wraz z małżonką i słoneczny Bóg Ra z doliny Nilu, Ormuzd z Babilonii, Mitra z Persji; przybędą Bogowie i bóstwa ze wszystkich krańców Ziemi i Nieba, z Podziemi i z Wód. Nieprzebrane zastępy Bogów. Zjawią się, by podziękować ludziom za to, iż powołali ich do życia swą wiarą i przeproszą ludzi, że ich zawiedli, gdyż samo ich Boskie Istnienie nie wystarczyło, aby świat był lepszy. A zstąpienie na Ziemię owych niezliczonych zastępów Bogów nie będzie Sądem Ostatecznym, ale Początkiem, Jonie – uśmiecha się Dziewczyna.

Jon milczy, porażony tą cudowną wizją i nawet nie zamykając oczu, widzi ICH WSZYSTKICH, jak zstępują z Nieba, wychodzą z Podziemi, sfruwają z Powietrza, wynurzają się z Wód. Blask bije od nich ogromny i jest to blask uczucia, jakim darzyli ich niegdyś wierni, jakim Oni darzyli swych wyznawców. Potęga tego uczucia wstrząsa Jonem, mimo że niektórych Bogów stwarzała miłość, innych nienawiść lub strach, a tylko nieliczni umieli połączyć jedno z drugim. Jon bez zdziwienia widzi, że niektóre z tych Boskich Istot to Czwórjedność, Trójjedność lub Dwójjedność: jeden i ten sam Bóg, choć przyzywany przez ludzi trzema lub czterema różnymi imionami. I Jon słyszy płacz ludzi, którzy późno odkryli Prawdę. Wśród zstępujących Boskich Istot Jon widzi gigantyczną, kamienną sylwetkę Światowida i z ulgą stwierdza, że zagoiły się Jego kamienne rany – tak jak zagoiły się bolesne rany wszystkich porzuconych przez ludzi Bogów: Jowisza, Amona, Thora, Priapa, Lokiego, Peruna i dziesiątków innych. Jon nie wątpi, że nigdy nie byli oni bałwanami, skoro powoływali ich do życia ludzie, czy było to dziesięć tysięcy lat temu, czy tylko dwa tysiące. Jon wie także, iż ci wszyscy Bogowie – bardzo starzy, nowsi i całkiem nowi – zmartwychwstali, aby móc odwiedzić ludzi, gdyż wszyscy ONI mają moc wstawania z martwych. A gdy powstaną i zstąpią – wówczas oddadzą ludziom ich miłość, którą tak długo się żywili. I tak narodzi się Cywilizacja Miłości. I Jon już wie, co ma powiedzieć staremu umierającemu Bogowi, w którego agonii bierze udział: że przyjdzie taki dzień, gdy zstąpią Bogowie. A On, Światowid, będzie wśród Nich. Więc nie umiera na próżno, porzucony i zapomniany.