Выбрать главу

The small planet, mała planeta...

Dla wielu na tej sali zupełnie nieoczekiwanie ten reklamowy slogan nabrał innego, prawdziwego znaczenia.

Dla niego świat skurczył się już dawno, dlatego nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Jedyne, co go w tym wszystkim podnieciło, a czego z pewnością absolutnie nikt na tej ogromnej, pełnej sali w ogó­le nie zauważył, był malutki, żółty, mrugający prostokącik na dole okna z programem ICQ, który musiał wystartować, aby ściągnąć ten nieszczęsny arkusz z danymi. Ten mrugający znaczek mógł oznaczać tylko jedno: ona jest już w Paryżu i próbowała się z nim skontaktować, wysyłając wiadomość! Bez «skurczenia się» tego świata nigdy nie wiedziałby tego. Uśmiechnął się, i mylili się ci wszyscy, którzy obserwując go myśleli, że uśmiecha się do siebie w uczuciu «nauko­wego triumfu». Uśmiechał się do «aroganta z Tybingi». Był mu wdzięczny.

Zaraz po wykładzie zignorował wszystkie zaproszenia na lunch, wymknął się z centrum kongresowego w Hiltonie i taksówką pojechał na Layola Street. Jadąc St. Charles Avenue, zastanawiał się, jak opisać ten stan «powrotu do przeszłości». Czy inni czują to samo? Rodzaj ża­lu, że to już tak dawno, że już się nigdy nie powtórzy, ale także niezwy­kła ciekawość. Jak powrót do książki, którą się kiedyś czytało z zapar­tym tchem i wypiekami na twarzy.

Pod numerem 18 stała jedna ściana, podparta resztkami drewnia­nych pali utrzymujących kiedyś całą konstrukcję tego domu. Reszta le­żała na czarnym gruzowisku. Rumowisko otaczał drut kolczasty, ukry­ty w ogromnych, kwitnących biało pokrzywach, które porastały to, co kiedyś mogło być ogrodem. Obszedł kwadrat wyznaczony przez drut przybity do zmurszałych palików, nie znajdując wejścia. Dopiero na krańcu południowej strony dostrzegł w połowie przykrytą pokrzywami tablicę informującą, że «posiadłość» jest na sprzedaż. Data na tablicy wskazywała styczeń. Teraz był lipiec.

Kilkanaście lat temu właścicielem tego domu była stewardesa PanAmu, która przeniosła się tutaj z Bostonu po tym, jak jej mąż pod­ciął sobie żyły, dowiedziawszy się, że prawdziwym ojcem jego jedena­stoletniego syna jest mąż jego siostry. Za polisę na życie męża stewar­desa kupiła ten dom i w ciągu jednej nocy przeniosła się tutaj z synem, nie pozostawiając nikomu adresu. Gdy nie mogła już latać, bo wyrzuco­no ją z PanAmu za kradzieże alkoholu z kontyngentów wolnocłowych dla pasażerów, zaczęła wynajmować pokoje. Wynajmowała je wyłącz­nie mężczyznom. I wyłącznie białym.

Znalazł jej adres w Student Union zaraz po przyjeździe z Polski na staż w Tulane University. Ponieważ był to jedyny adres, pod który można było dojechać taksówką za mniej niż 6 dolarów, a tylko tyle mu zostało, zaczął szukać od niego. Drzwi otworzyła mu anorektycznie chuda kobieta o porysowanej bruzdami zmarszczek twarzy i długich, rzadkich, białosiwych włosach sięgających ramion. Na szyi miała brudnożółtą, poplamioną krwią opaskę ortopedyczną. Była ubrana w fiole­towy wytarty szlafrok przewiązany splecionym sznurem, jakiego nor­malnie używa się do podwiązywania ciężkich zasłon okiennych. Szlafrok miał ogromne naszyte kieszenie z brezentu. Z jednej z nich wystawała butelka johnnie walkera.

Miała na imię Robin. Mówiła cichym, spokojnym głosem. Wynaję­ła mu pokój, bo był biały, obiecał, że będzie uczył fizyki jej syna, kopał od czasu do czasu jej ogród i wywoził kontenery ze śmieciami w ponie­działki przed siódmą rano oraz dlatego, że na pytanie, czy pali, nie skła­mał i powiedział, że pali. Ona paliła nieustannie i wszyscy mężczyźni w jej domu palili. Potem zauważył, że gdy nie miała papierosa w ustach, to mówiła głośno do siebie, głównie ubliżając sobie samej.

Jego pokój był tuż obok pokoju Jima.

Dzisiaj przyszedł go odszukać.

Stracił z nim kontakt mniej więcej trzy lata po powrocie do Polski. Po prostu listy wysyłane do niego zaczęły wracać.

Właśnie wychylał się, aby zeskrobać zielony mech przykrywający numer telefonu agencji nieruchomości na tablicy informacyjnej leżącej w pokrzywach, gdy usłyszał za sobą piskliwy kobiecy głos:

– W tym domu nawet szczury nie chciały mieszkać. Niech pan tego nie kupuje. Poza tym ten numer telefonu i tak jest nieaktualny. Ta agen­cja przeniosła się do Dallas. Już dwa lata temu.

Odwrócił się i zobaczył elegancko ubraną staruszkę, osłaniającą się żółtym parasolem od słońca. Wokół niej nerwowo biegał miniaturowy biały pudel z czerwoną wstążeczką przypiętą do czubka łba, w szero­kiej skórzanej obroży ze złoceniami. Pudel warczał cały czas, ale bał się zbliżyć.

– Skąd pani to wie? – zapytał.

– Mieszkam niedaleko stąd, w Garden District, i przychodzę tutaj codziennie z moją Maggie – wskazała na białego pudla – na spacery. Poza tym Robin, ostatnia właścicielka tej ruiny, była moją przyjaciółką. To ja znalazłam jej ten dom tutaj.

– Znała pani może Jima McManusa? Wysokiego, bardzo chudego mężczyznę, z ogromną blizną na policzku. Wynajmował pokój u Robin kilkanaście lat temu.

– On wcale nie nazywał się McManus. Przynajmniej nie cały czas. Na jego grobie jest nazwisko jego matki, Alvarez-Vargas – odpowie­działa, patrząc mu prosto w oczy.

Nie starając się ukryć drżenia głosu, zapytał:

– Na jego grobie? Jest pani pewna? To znaczy czy... on... Od kie­dy nie żyje?

– Tak, jestem pewna. Byłam z Robin na jego pogrzebie. Ma piękny grób. Zaraz przy wejściu do City of Dead na cmentarzu St. Louis. Po prawej stronie, za kaplicą. Mało kto ma taki. I kwiaty też ma świeże. Codziennie. Ale na pogrzebie nikogo nie było. Tylko Robin, grabarz i ja. Nie wiedział pan?! Przecież pan był jego najlepszym przyjacielem – powiedziała.

– Nie. Nie wiedziałem. Pani mnie zna?

– Oczywiście. To pan uczył fizyki P.J., syna Robin. To mój chrze­śniak.

– Dlaczego... To znaczy, jak umarł Jim?

– Znaleźli go na śmietniku w Dzielnicy Francuskiej. Miał trzydzie­ści trzy rany kłute nożem. Dokładnie tyle, ile miał lat. I nie miał lewej dłoni. Ktoś mu ją odciął. Zaraz nad nadgarstkiem. Ale zegarka mu nie ukradli.

Mówiła jednostajnym, spokojnym głosem, cały czas uśmiechając się do niego i co chwilę przerywając, aby uspokoić pudla, który wciąż warczał, chowając się za jej nogami.

– Ale teraz muszę już iść. Maggie się pana boi. Do widzenia. Przyciągnęła smycz z psem do siebie i zaczęła odchodzić. Nagle od­wróciła się i dodała:

– P.J. bardzo, bardzo pana lubił. Mieszka teraz w Bostonie ze swo­im wujkiem... to znaczy ze swoim ojcem. Przeniósł się tam pięć lat temu, gdy Robin zamknęli w klinice. Przyjeżdża tutaj ją czasami odwie­dzić. Powiem mu, że pan tutaj był. Na pewno się ucieszy.

Stał tam oniemiały i patrzył, jak powoli oddala się, ciągnięta przez białego pudla poszczekującego z radości.

Ile smutku i bólu można opowiedzieć w ciągu niespełna dwóch mi­nut? – myślał.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Położył na trawie notatki, któ­rych używał w trakcie wykładu, i usiadł na nich, opierając się o pochy­lony słupek, do którego przybity był drut otaczający posiadłość.

Jim nie żyje.

Umarł tak samo niezwykle, jak się urodził. Tylko żył jeszcze bar­dziej niezwykle.

Staruszka z pudlem nie miała powodu, aby mówić mu nieprawdę. Po­za tym Jim miał faktycznie dwa nazwiska. I to drugie rzeczywiście brzmiało Alvarez-Vargas. Wie to na pewno, bo Jim sam mu to kiedyś po­wiedział. Tego pamiętnego wieczoru. Wtedy, na parowcu na Missisipi...

Zbierali jeszcze ciągle pieniądze na operację dla Ani. W niedzielę rano on tradycyjnie kwestował na Jackson Square pod katedrą, a Jim na nabrzeżu Missisipi, skąd tłumy turystów ruszały na przejażdżki pa­rowcami po rzece lub dalej, na bagniska przy Zatoce, aby oglądać aliga­tory. Pamięta, jak sam był zaskoczony, kiedy Kim powiedziała mu, że nigdzie na świecie nie ma tak wielu aligatorów w jednym skupisku, jak na bagniskach u ujścia Missisipi do Zatoki Meksykańskiej. Tej niedzie­li Kim zaprosiła ich na krótką popołudniową przejażdżkę parowcem na bagniska. Po powrocie, późnym wieczorem, mieli iść razem do nowej restauracji, odkrytej przez nią w Dzielnicy Francuskiej. Zapowiadał się miły wieczór.

Jim był już lekko pijany, gdy wchodzili na statek. Poznał to natych­miast po czułości, z jaką witał się z Kim, oraz po jego krzykliwym gło­sie i rozbieganych oczach. Gdy tylko znaleźli się na pokładzie, wycią­gnął ich natychmiast na rufę, za szalupy ratunkowe, oddzielone łańcuchami od reszty pokładu. Gdy usiedli na rozgrzanych metalowych płytach pokładu, ukryci bezpiecznie za brudnozielonym brezentem przykrywającym szalupy, Jim wyciągnął z kieszeni swojej koszuli trzy skręty z marihuany. Nie pytając ich nawet, czy chcą, wsadził je wszyst­kie do ust i podpalił.

– Zebrałem dzisiaj ogromną kasę dla małej na nabrzeżu. Chciałem to jakoś uczcić, więc «skosiłem trochę trawy» dla nas – zaczął i podając mu skręta, kontynuował: – Jakub, pamiętaj, abyś to inhalował, a nie pa­lił jak marlboro pod prysznicem. Masz ten dym trzymać w płucach i w żołądku najdłużej jak możesz. To ma cię spenetrować do kości.

Marihuana działała na niego niezwykle. Już po kilku minutach zapa­dał w stan radosnego i przyjemnego odrętwienia. Nabierał dystansu do wszystkiego. Był całkowicie odprężony, jak po udanej sesji autogennego treningu, i umiał śmiać się praktycznie ze wszystkiego. Z przelatują­cego ptaka, dzwonka u drzwi lub gwiżdżącego czajnika w kuchni. Kie­dyś, paląc w swoim biurze, wyjątkowo w zupełnej samotności – marihuana jest jak alkohol, człowiek woli zatruwać się nią w towarzy­stwie – przeżył stan, w którym wydawało mu się, że nie musi oddychać. Trudne do opisania, niezwykłe uczucie! Rodzaj euforycznej lekkości. Jak gdyby ktoś zdjął mu nagle plecak wypełniony po brzegi ołowiem, który niósł od Krakowa do Gdańska, a był już pod Toruniem. Po tym zdarzeniu zaczął podejrzewać, że to może być niebezpieczna roślina. Ponadto po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, jakim wysiłkiem może być najzwyklejsze oddychanie. Drugi raz zrozumiał to, gdy umie­rała jego matka.

On i Jim siedzieli oparci o szalupę, Kim leżała z głową na udach Jima. Rozpięła bluzkę i wystawiła dekolt do słońca. Miała żółty, koron­kowy stanik, dokładnie takiego samego koloru jak ogromne słoneczni­ki na brązowej spódnicy do ziemi, z rozcięciem z lewej strony. Przesunęła ją wzdłuż swoich bioder tak, aby rozcięcie było z przodu, i podciągnęła ją wysoko do góry. Jim miał zamknięte oczy i ssał powo­li swojego jointa, przyklejonego do dolnej wargi. Prawą dłonią gładził rozpuszczone włosy Kim i jej usta, podczas gdy lewą wepchnął pomię­dzy odsłonięte i rozsunięte szeroko uda Kim, delikatnie przesuwając palce z góry na dół wzdłuż satynowych majteczek w kolorze spódnicy. Czasami, gdy jego mały palec dotykał jej ust, Kim rozchylała wargi i ssała go delikatnie.