Выбрать главу

Wszystkie gazety w Waszyngtonie od samego rana w kobylastych nagłówkach lamentowały nad upadkiem moralnym i zepsuciem obywa­telek, cytując jednocześnie faryzejskie oburzenie polityków, pedago­gów i księży, zgodnym chórem potępiających Kinseya. Purytańska Ameryka, która dopiero co zlizała rany po szoku pierwszego raportu, musiała się znowu dowiedzieć, że ponad połowa amerykańskich reli­gijnych kobiet powyżej trzydziestego roku życia masturbuje się regu­larnie i z upodobaniem, co trzecia Amerykanka wyobraża sobie z przy­jemnością pozamałżeńskie kontakty seksualne, a co czwarta marzy przynajmniej raz o seksie z więcej niż jednym mężczyzną jednocześnie, a także tego, że od raportu sprzed pięciu lat liczba dzieci urodzonych z kontaktów pozamałżeńskich wzrosła dwudziestokrotnie.

Prawdziwi Amerykanie byli wstrząśnięci i przeklinali wolność sło­wa, która pozwoliła Kinseyowi opublikować takie kalumnie. Ci naj­prawdziwsi, przeważnie bardzo katoliccy, Amerykanie nie mogli pozo­stać bezczynni. Ponieważ trudno przyłapać na gorącym uczynku masturbującą się Amerykankę, a jeszcze trudniej myślącą o seksie z hy­draulikiem i listonoszem naraz, kilku z nich tego samego dnia postano­wiło w nocy włamać się do kliniki położniczej w Georgetown. Wyraża­jąc swoje oburzenie i solidarność z wszystkimi uczciwymi kobietami tego kraju, na drzwiach sal, w których leżały matki nieślubnych dzieci, krwią przyniesioną w wiadrze z rzeźni napisali wołami słowo «kurwa». Ale nie ten, w gruncie rzeczy groteskowy, gest był najgorszy. W swoim akcie nienawiści do Kinseya i prawdy, którą śmiał objawić, wdarli się do sali, w której leżały noworodki, i po zerwaniu opasek z imionami z przegubów rączek wszystkich urodzonych tego dnia dzieci poprzenosili poczęte w grzechu niemowlęta z łóżka do łóżka.

Wyobrażasz sobie, Jakubku, co się działo w tej klinice następnego dnia rano?

Ja jednak miałem dużo szczęścia. Moja matka, nie mogąc pogodzić się z faktem, że odebrano mnie jej po urodzeniu, wkradła się wieczo­rem do sali noworodków i wzięła mnie do siebie. Niecałe pół godziny później do kliniki wpadli oburzeni na Kinseya katolicy z wiadrami krwi.

Czek za szpital wystawił ojciec, ale pod warunkiem, że dziecko bę­dzie nosiło jego nazwisko. Dlatego nazywam się jeszcze ciągle McManus. To był ostatni czek i ostatnia rzecz, którą dla mnie zrobił. Dokładnie sześć dni po opuszczeniu kliniki moja matka wyjechała do swojego brata do Nowego Jorku.

Nigdy nie poznałem ojca. Nigdy też nie chciałem.

Wyszedł z cienia przy relingu. Miał czerwone od pocierania dłońmi oczy. Usiadł obok Kim, wziął jej dłoń, zbliżył do swoich ust i zaczął delikatnie całować. Nawet nie próbował wycierać łez, które zbierały się w zagłębieniu tej ogromnej blizny na jego policzku. Nagle powiedział cichym głosem:

– Dlatego nie wiem dokładnie, Jakubku, kiedy ma urodziny moja matka.

Chociaż siedział wtedy milczący, a raczej oniemiały, jakiś we­wnętrzny głos krzyczał w nim z całych sił: «Jak to, kurwa, jest, że nie­którzy mają takiego pecha, że są poniżani już przed urodzeniem?».

To było tak dawno, a pamięta każdy szczegół, każde słowo, a naj­bardziej tę wściekłość Jima na końcu.

Otworzył oczy, podniósł się i zebrał pogniecione kartki, na których siedział. Włożył je do skórzanej aktówki z wytłoczonym logo kongresu, którą dostał od organizatorów. Szkoda, że tak jak wtedy na Missisipi nie miał teraz jointa albo chociaż tej butelki z whisky. Zaraz rozgoniłby ten cholerny smutek.

Rozejrzał się i poszedł w kierunku St. Charles Avenue. Po kilku mi­nutach siedział w taksówce, która wiozła go na jedyny w swoim rodza­ju cmentarz na świecie: do City of Dead, czyli Miasta Umarłych w No­wym Orleanie.

ONA: Autobus do Paryża ruszał z parkingu przy Dworcu Central­nym. Alicja i Asia już były, gdy wysiadała z samochodu, którym przy­wiózł ją mąż. Zatrzymał się raptem przy wjeździe na parking i po pro­stu wysadził ją. Jak taksówkarz. Szczerze mówiąc, było jej to obojętne. Po tym, co zrobił jej ostatniej nocy, nie chciała absolutnie żadnej czuło­ści przy pożegnaniu. Ale mógłby pomóc jej wydobyć tę ciężką walizkę z bagażnika. Nie odwróciła nawet głowy, gdy odjeżdżał z piskiem opon. Zresztą, on zawsze odjeżdżał z piskiem opon. On z piskiem opon odjechałby zaprzęgiem reniferów. Ten model tak po prostu miał. Ale to było teraz zupełnie nieważne.

Jechała do Jakuba! Do Paryża!

W zasadzie najmniej istotne było, dokąd jedzie. Pojechałaby nawet do Ułan Bator. Asia zauważyła ją i natychmiast ruszyła w jej kierunku, aby pomóc przeciągnąć walizkę do kierowcy, który ładował bagaże do luków. Alicja zdążyła już «odciąć się od świata»: rozmawiała z mło­dym mężczyzną ze słuchawkami na uszach.

– Ostatnim razem, gdy jechałyśmy do Francji, on też przywiózł cię pod Centralny. Pamiętasz? – powiedziała Asia, kiedy ciągnęły razem walizkę przez wyboje rozmiękłego od upału asfaltu.

I dodała zgryźliwie: – Ale wtedy był jeszcze gotów nosić cię na rę­kach. Teraz nie chce nosić nawet twojej walizki. Ala ma rację. Faceci są jak niektóre radioaktywne pierwiastki: mają bardzo krótki czas poło­wicznego rozpadu. Potem już promieniują śladowo. I przeważnie tylko w innych laboratoriach. Chociaż niekoniecznie. Wystarczy, że laborantka jest obca i młodsza.

Puściła walizkę i wyprostowała się z westchnieniem.

– Powiesz mi, co się stało, że jesteś taka wściekła na niego? – zapy­tała nagle, patrząc jej w oczy.

– Nie chcę o tym mówić. A dzisiaj szczególnie nie – odparła. Asia nachyliła się i wyszeptała:

– Mam plan na każdą minutę. Wiesz, że w tym czasie, gdy my tam jesteśmy, w d'Orsay jest wystawa prawie wszystkiego, co namalował Renoir? Nie mogłaś wybrać lepszego terminu. Jestem prawie tak pod­niecona, jak wtedy, gdy jechałyśmy do Nimes. Miałaś olśnienie z tym Paryżem.

Faktycznie, nie mogła wybrać lepszego terminu. Chociaż to nie Re­noir, którego notabene mogła oglądać w nieskończoność, ale zupełnie inny mężczyzna zdecydował o tym, kiedy będzie w Paryżu. Asia o tym – jak dotąd – nie wiedziała.

A jeszcze dziesięć dni temu nie pomyślałaby, że to jest w ogóle możliwe. Pewnego dnia napisał do niej e-maiclass="underline"

Monachium, 28 czerwca

Lecę na kongres do Nowego Orleanu. Do mojego Nowego Orleanu. Wra­cam przez Nowy Jork i linia lotnicza TWA chce mnie wysłać stamtąd do Mona­chium albo przez Londyn, albo przez Paryż.

Przez co Ty dałabyś się wysłać?

Jakub

Zaskakiwał ją tymi nagłymi informacjami o swoich podróżach. Świat przy nim wydawał się jej o wiele mniejszy. Boston, San Franci­sco, Londyn, Genewa, Berlin, znowu San Francisco. A teraz Nowy Or­lean. Wiedziała, co oznacza dla niego to miasto.

Kilka dni później, wracając Krakowskim Przedmieściem do domu, na wystawie jednego z biur podróży zauważyła plakat reklamujący kil­kudniową wycieczkę do Paryża. Normalnie zignorowałaby to, ale aku­rat tamtego dnia Paryż natychmiast skojarzył się jej z Jakubem. Spraw­dziwszy, że data pobytu w Paryżu obejmuje dokładnie dzień, w którym on mógł tam wylądować, weszła, trochę już podniecona, do opustosza­łego, przyjemnie w tym upale klimatyzowanego biura. Młody chłopak, najprawdopodobniej praktykant, wstał gwałtownie od biurka, gdy we­szła, i usiadł dopiero kiedy podał jej szklankę zimnej wody mineralnej. Gdy przekornie i bez większej nadziei poprosiła o plasterek cytryny – piła wodę mineralną prawie zawsze z cytryną – uśmiechnął się i poda­jąc jej kolorowy prospekt ich biura, poszedł na zaplecze. Po chwili wró­cił z porcelanowym talerzykiem, na którym leżały plasterki obranej cy­tryny przekłute miniaturkami francuskich i polskich flag naciągniętych na plastikowe szpikulce. Uśmiechnął się do niej. Miał ogromne brązo­we oczy, wyjątkowo długie, delikatne dłonie i pachniał drogą wodą po goleniu. Ze zdumieniem zauważyła, że odkąd zna Jakuba, mężczyźni, z którymi się styka, znowu mają kolor oczu, pachną w odróżnialny spo­sób i, co najbardziej ją ostatnio poruszało, mają interesujące lub abso­lutnie niegodne uwagi pośladki. Biorąc plasterek cytryny, wskazała na francuską flagę na szpikulcu i zapytała cicho:

– Skąd pan wiedział, że chciałabym pojechać do Paryża?

Po sprawdzeniu w komputerze upewnił ją, że mają jeszcze kilka wol­nych miejsc w autokarze, ale tylko dwa w hotelu w Paryżu. Zapytała go, czy może zadzwonić. Wybrała numer telefonu komórkowego Alicji.

– Ala, nie planuj nic na niedzielę czternastego lipca. Jedziesz ze mną do Paryża. Sama mówiłaś, że od dzieciństwa marzyłaś o tym, aby zobaczyć Paryż.

Przez krótką chwilę panowało milczenie. Słyszała w tle, że Alicja z kimś rozmawia.

– Genialnie, że mówisz mi to już dzisiaj. Niedziela jest przecież do­piero za trzy dni. Oczywiście, że pojadę, ale pod jednym warunkiem: Asia pojedzie z nami. Jest tutaj ze mną.

Uśmiechnęła się. Tylko Ala i Asia mogły tak zareagować. Szczerze mówiąc, wyobrażała sobie czasami świat bez mężczyzn, ale świata bez tych dwóch przyjaciółek nie mogła sobie w żaden sposób wyobrazić. Były w jej życiu «od zawsze». I chociaż, a może dlatego, że aż tak się różniły od siebie i od niej, czuła, że jej życie bez nich byłoby jak świat pozbawiony jednego wymiaru. Płaskie.

Alicja...

Zabłąkana połowa serca poszukująca nieustannie drugiej części. Atrakcyjna szatynka o oczach, których kolor zmieniał się ostatnio z ko­lorem kupowanych szkieł kontaktowych. Właścicielka świetnych pier­si, eksponowanych lub skrywanych w zależności od wskazań elektro­nicznej wagi w jej łazience. Gdy była bezgranicznie nieszczęśliwa z powodu swojej samotności, jej spódniczki stawały się krótsze, maki­jaże wyraźniejsze, a ona sama chudła w zastraszającym tempie – za­wsze jej tego zazdrościła – ale mimo to jej piersi sterczały kusząco spod coraz bardziej obcisłych bluzek i sweterków. Gdy była akurat z kimś, tyła z uśmiechem na ustach i przykrywała swoje coraz bardziej obszer­ne, ale szczęśliwe, bo dotykane przez mężczyznę ciało, obszernymi ciemnymi swetrami, które sama robiła na drutach.

Marzyła o wielkiej miłości, jak dziecko marzy o prezentach pod choinką. Szukała jej wszędzie i zachłannie. Już na pierwszej randce myślała, w jakiej sukni pójdzie do ślubu, a na drugiej, gdy on myślał głównie, czy pójdą do niej, czy do niego po tej kolacji, ona zastanawia­ła się, czy on na pewno będzie dobrym ojcem ich dziecka. Prawie wszyscy jej mężczyźni wprowadzali się już w drugim tygodniu znajo­mości, ale tylko jeden wytrzymał dłużej niż dwa miesiące. Na swoim kolorowym wyobrażeniu «tego jedynego» konsekwentnie zapominała zostawić trochę miejsca na szarość. Mężczyźni, oprócz tej ogromnej za­lety, że zdecydowali się być z nią, miewali jeszcze zwykłe ludzkie sła­bości: chrapali w nocy, ejakulowali o wiele za wcześnie, siusiali na sto­jąco, opryskując moczem jej sterylnie czystą łazienkę, zostawiali zabrudzony zlew po goleniu lub myciu zębów i na ogół wcale nie mie­li ochoty na wyrafinowany seks tylko dlatego, że ona spędziła całe po­południe w kuchni, przygotowując kolację przy świecach.