Выбрать главу

Zanim zajechali przed bramę kremla, Buczyński zamachał z daleka białą flagą, kazał trębaczowi zatrąbić. Podjechali pod wrota, łypiąc spode łba na zamkowe strzelnice, czy aby bracia Moskale nie dadzą im za chwilę powąchać prochu.

Nad parapetem na wartowni zamajaczyły dwa futrzane szłyki, a potem pojawiły się pod nimi dwie brodate, rozkudłane moskiewskie gęby. Jedna stara, poryta bruzdami, skrzywiona w złowróżbnym grymasie, druga młodsza, gładsza, ale po równi złośliwa.

— Wy tam, pizdiuki! — zawołał starszy. — Czego chcecie?!

— Przynosimy słowa od carewicza Dymitra. Z bożej łaski prawego naslednika, carskiego dziedzica, wielkiego księcia moskiewskiego, twerskiego i nowogródzkiego…

— Ty bliadun! Tak i przestań szczełkat' jebalnikom! To my już sami wiemy, kto to Dymitr. Czego od nas chce?!

— Dymitr Iwanowicz, z bożej łaski carewicz moskiewski, żąda, abyście poddali kreml i wyszli w pole ze strzelcami, pozostawiwszy działa, prochy, lonty i kule. W zamian za to najjaśniejszy carewicz obiecuje, iż zachowacie życie i mienie oraz będziecie mogli pójść, dokąd zechcecie — choćby wrócić do cara Borysa.

— Wot pizda bisurmanskaja! — jęknął starszy. Dydyński zgadywał, czy był to Szeremietiew, czy też Tatiew, a może Izmaiłow. — Wrócić do cara! Też mi łaska. I co, mamy powiedzieć Godunowowi, że oddaliśmy rostrydze najbogatsze miasto na Siewierszczyźnie?! To co, ty myślisz, gosudar nam zrobi? Ot, połuczajem chuj za rabotu!

— Miasto i tak straciliście! — zaoponował Buczyński. — Ile jeszcze będziecie się tu bronić? Mamy działa, mamy prochy! Posadzcy są z nami!

— Niech tu przyjedzie Dymitr! — zawołał młodszy. — Z nim chcemy gadać, nie z wami!

— Jeśli Jego Carska Mość przybędzie, to tylko z armatami i z piechotą. I nie łudźcie się, że rozmówi się ze zdrajcami i służalcami fałszywego gosudara inaczej niż tylko za pośrednictwem kul! Nikt z was tu nie zostanie żywy, kiedy Kozacy i piechota wezmą kreml.

Powiedział to w samą porę. Z tyłu, z uliczek wychodzących na plac, rozległ się chrzęst setek stóp, brzęk metalu. Wyszły z nich długie i uporządkowane kolumny piechoty niemieckiej Mniszcha, hajduków i zebrani wreszcie do ordynku Kozacy z pochodniami w dłoniach. Podążali, niosąc drabiny i osęki, prosto w stronę wrót. Starszy z Moskali — Dydyński domyślał się już, że to Szeremietiew — spojrzał na wojska z obawą, skurczył się, jakby przemógł go ciężar marmurkowego szłyka. Drugi z nich nie patrzył na wyłaniającą się z półmroku piechotę, wpatrywał się bowiem w… Dydyńskiego. Nie! Chyba w Borysa, którego koń stał, dotykając chrapami zadu Hetmanki.

— Macie dwie kwatery na podjęcie decyzji — pogroził im pięścią Buczyński. — Albo sami zejdziecie tutaj w pokorze, albo dobędę was z kremla jak susły! Ze wszystkimi tego konsekwencjami!

Moskale znikli jak duchy. Buczyński odjechał od bramy. Stanęli przy piechocie gotowej do szturmu. Konie rzucały łbami, Hetmanka boczyła się, zakwiczała, spłoszyła się czegoś, może ducha, a może po prostu była zła, że nic się nie dzieje.

Jan Buczyński był równie spięty i zdawać by się mogło, że starczy tknąć go palcem, a eksploduje jak kartacz. Widać pochopnie przyobiecał Dymitrowi, że skłoni do poddania Szeremietiewa i Tatiewa. Słówko wyleciało wróblem, a wróciło wołem…

Czekali. I doczekali się. Nagle wrota kremla rozwarły się, stanęli w nich strzelcy z piszczelami. Lufy samopałów mieli opuszczone w dół, kroczyli, spuściwszy głowy, jakby chcieli schować swój wzrok pod ziemię.

Wiódł ich młodszy z Moskali, ten, z którym negocjowali przed bramą. Za nim ciągnięto w łańcuchach starego Szeremietiewa, który szedł skulony, rozdygotany, wściekły.

Młody bojar skłonił się uniżenie.

— Poddajemy się. I zdajemy na łaskę nowego gosudara. Prowadźcie do Dymitra!

Die 4 novembris n. st., 25 octobris st. st.

Pole pod Czernihowem, o zmierzchu

Carskich wojewodów postawiono przed obliczem Dymitra tego samego wieczoru, we czterech, bowiem dodano im jeszcze jedną okazałą personę — Piotra Chruszczewa, wyciągniętego przez Kozaków za brodę z chlewika w niedalekim Wielgorodzie, gdzie zamyślał przeczekać w spokoju polsko-zaporoską nawałnicę. Zapewne zamierzał później drapnąć w chrusta i nie zatrzymać się aż przy murach Moskwy. Chruszczew miał prawdziwe powody, aby obawiać się gniewu Samozwańca, bowiem Borys Godunow posłał go z misją pobuntowania Kozaków stojących wiernie przy Dymitrze. Więc teraz szedł niemrawo, dźwigając ciężar wielkiego, tłustego brzucha i własnej nadszarpniętej dumy, sponiewierany i utytłany w błocie i łajnie przez Kozaków. Wyglądał zgoła jak mąż Baby-Jagi, której istnienia nie zdołał do tej pory potwierdzić ani cesarski poseł Siegmund von Herbertstein, ani uczeni Angielczycy: Richard Chancelor i Giles Fletcher starszy.

Dymitr czekał na nich za bramami Czernihowa, przy namiocie, który rozpostarli słudzy w oczekiwaniu na zdobycie miasta i wynik pertraktacji z Moskalami. Gdy postawiono przed nim carskiego wysłannika i wojewodów Tatiewa, Szeremietiewa i Izmajłowa, Moskale runęli na kolana. Wszelako wyprzedził ich Chruszczew, który zamiast klęknąć, po prostu padł plackiem na widok Dymitra.

— Cariu, gosudariu! — załkał. — Wasze Carskie Wieliczestwo! Łaski, zmiłowania ja was proszu! Ja wasz rab, wasz chołopiszka czarny. Ja nie winowaty! Spasite mene, carewiczu jasny, otpustitie winy, skarajcie, ale i pożałujcie sługę wiernego twego brata i ojczulka Iwana!

— Dobrze gada — mruknął Przybyłowski do Dydyńskiego. — Carowie, jak nasi świeżo wzbogaceni magnaci, mają uszy poniżej kolan.