— Mam jechać do Moskwy — rzekł Przecław żałośnie — z dziurą we łbie zostawioną na zadatek przyszłej braterskiej przyjaźni? Poza tym to Jacek pierwszy porwał się do szabli…
— Nie jest ważne, kto się porwał, ale kto jest w stanie opuścić Dydnię — przerwał mu Ożga.
— Skoro Przecław był na tyle sprytny — rzucił Jacek — żeby zwalić całą winę na mnie, niechaj sam wsiada na konia, kiedy wyzdrowieje. Dam mu choćby własnego i niechaj spróbuje swoich forteli na Moskalach! Obaczymy, czy się pomiarkują, kiedy nadstawi łeb pod ostrze.
— Był sprytniejszy, to prawda. Dobrze mówię, rybeńko — zauważył starosta — że nadstawił drugi policzek. A ty, panie bracie, nie chciałeś go usiec, ale pomimo zacnych intencji i tak wyszło na to, żeś gwałtownik i paliwoda. Nie było samemu dać się porąbać? Fantazję by ci psi zjedli, ale miałbyś dach nad głową!
— Nie bardzo wiem, gdzie i po co mam jechać do Moskwy. Ani czego tam szukać.
— Bratu będzie łatwiej — zauważył Przecław. — On uwolnił na trakcie z rąk zbójów Dymitra, carzyka moskiewskiego, który przebywa w Samborze, u Mniszchów w gościnie. Za taką łaskę czekają Jacka fawory, a da Bóg, Dymitr odzyska władzę, niechybnie każe poszukiwać w całej Moskwie potomków Michała, choćby zapadli się pod ziemię.
Jacek utkwił w Przecławie złe spojrzenie. I po raz kolejny przeklął moskiewskiego carzyka i całe spotkanie z oberwaną czeredą na trakcie pod Bachorzkiem.
Przymknął oczy, bo dopiero teraz pojął perfidną grę brata. Zobaczył jak w lustrze swój postępek i konsekwencje. Zaiste — pan Ożga mówił prawdę, lepiej byłoby nadstawić drugi policzek. Może miałby wówczas uszczerbek na honorze i głowę w kawałkach, ale zachowałby życie i mógłby zażywać wywczasów pod ojcowskim dachem z Jadwinią opiekującą się nim jak maleńkim otrokiem.
Do jasnej murwy babilońskiej ladacznicy! Przecław zastawił na niego pułapkę. Schwytał go w paść… On po prostu i nieodwołalnie chciał go wysłać na Moskwę.
— Kto to jest Dymitr? — mruknął. — Wor i rostryga, jak powiadają? Carzyk nieprawy? Samozwaniec? Kto za nim stoi? Król? Sejm? Senat? Hetman? Sam słyszałem, że pan Żółkiewski chce ściągnąć kwarcianych z Ukrainy, aby tę hałastrę Dymitra rozpirzyć na cztery wiatry! Z kim tedy na Moskwę pójdzie? Z kijem dębowym? Wyprawa z Dymitrem to pewna śmierć, a ty wiesz o tym dobrze… brat!
Przez chwilę panowała cisza.
— Nigdzie nie pojadę, mości panie starosto — rzekł, starając się, aby jego głos nawet nie zadrżał. — Możecie pasy ze mnie drzeć, ale nie opuszczę tego dworu.
— Jeśli nie pojedziesz, pozwę cię do sądów, brat — mruknął zimno Przecław. Mówił takim samym tonem jak jego matka, Jackowa macocha, kiedy złapała starszego Dydyńskiego w alkierzu po stłuczeniu słoja z pomadami na odmłodzenie tyłka. Które i tak — prawdę rzekłszy — wcale nie pomogły jej w odzyskaniu powabu młodości.
— Ja nie chcę nic suponować, rybeńko — rzekł spokojnie starosta. — Jednak schwytano cię in recenti. Zaraz po napaści na brata. Gardłowej sprawy z tego nie będzie, jednak mogę, a właściwie powinienem odstawić się do grodu. Zgodnie z prawem i wszystkimi konstytucjami.
— A więc to szantaż? Albo pojadę do Moskwy, albo pójdę do wieży? A Przecław będzie tu gospodarował?
— Nie, rybeńko. Na razie i do chwili wypełnienia warunków testamentu w Dydni rządzę ja! — zagrzmiał Ożga. — I nic się nie zmieni, dopóki nie zobaczę albo żywych stryjecznych braci waszmości, albo dowodów, że nie ma ich na tym świecie! To nie jest szantaż. To konieczność. Nie będę robił za rozjemcę między wami, bo prawdę powiedziawszy, nie mam ku temu czasu ani chęci. Dlatego stawiam sprawę jasno: jedź do Moskwy jak najszybciej. Odnajdź swoich krewnych żywych lub martwych. Chciałem wysłać was tam obu, ale wyszło, jak wyszło, rybeńko. Jeden z was musi jechać, a pani Fortuna zdecydowała za mnie z woli niebios. Albo zatem pojedziesz, albo czeka cię sanocka wieża. Jest tam od miasta zacna izdebka, a pan Chamiec rad powita cię na zamku.
Dydyński przymknął oczy.
Wieża? Do kroćset, przecież nie skażą go na gardło. Tu, na pograniczu polsko-węgierskim, uchodziły szlachcie płazem znacznie większe przewinienia; jak rozpędzenie sejmiku, zbrojny zajazd na Rzeszów albo oćwiczenie woźnego rózgami. Zresztą, do diabła, był towarzyszem husarskim pod hetmańskim prawem. Czyżby starosta o tym zapomniał?
Co robić? Zostać z Przecławem? Znosić jego wybuchy furii? Jego podstępy i pułapki? Jego narastającą nienawiść, spadającą w dół jak powodziowa fala, potężniejącą, coraz większą i nieubłagalną? Która kiedyś uderzy w jego piersi ze zdwojoną siłą?
— Jedź do Moskwy, rybeńko — powtórzył starosta, jakby czytając w jego myślach. — Co tutaj będziesz robił? Toż każda chwila oddala czas, w którym majątek zostanie podzielony. Chcecie zostać jak zwykłe sieroty pod moją kuratelą przez całe lata?
Mówił prawdę. Jacek i Przecław nie byli niewiastami i nie obejmowały ich konstytucje stanowiące, że po osiągnięciu dwudziestu pięciu lat opiekunowie musieli wydać je za mąż pod groźbą konfiskaty połowy posiadłości!
Co robić? Wojna z Przecławem? Na to miałby jeszcze siłę. Ale ze starostą?
Chyba żeby postąpił jak Jan Tomasz Drohojowski — zaciągnął kompanię swawolników i banitów, po czym sam został wywołańcem kryjącym się w Bieszczadzie i po tatarsku podchodzącym wrogów.
— Dajcie mi czas na przemyślenia.
— Oczywiście. — Starosta rozłożył ręce. — Ile tylko zechcesz, rybeńko.
Jakiś czas później
Czerwona izba
Jacek nie mógł usiedzieć spokojnie. Przemierzał czerwoną izbę w wysokich, husarskich, kowanych butach, zaglądał w oblicza portretów, spoglądał przez okna na dziedziniec.
I pił węgrzyna. Strasznie i na umór, jakby to opisał jakiś cudak z Francji albo Hiszpanii, czyli zwyczajnie — polską miarą.