Nie było łez, nie było zawodzących niewiast, długich błogosławieństw i innych błazeństw dobrych dla czułych opowieści o rycerzach spod kresowych stanic. Po prostu stanął przed bratem i starostą, długo patrzył im w oczy. Przecław nie mówił nic, przymknął powieki. Starosta ściągnął kołpak.
— Szczęść ci Boże, mości stolnikowicu — powiedział żałośnie. — Tak, dobrze gadam: niech ci sprzyja Bóg Ojciec Wszechmogący i aniołowie święci. Wracaj do nas cało i zdrowo, panie Jacku, a bądź pewien, że ani twoje poświęcenie, ani pokuta za grzechy ojca nie zostaną pozostawione bez nagrody. Jeśli nie na tym, to już na pewno na tamtym świecie…
— Mówcie mi lepiej wprost: dymaj ze dworu, kpie! Hajda na koń i nie powracaj do nas… Do Dydni, gdzie rozsiądę się jak wojewoda, bo już mi na moich trembowelskich włościach za ciasno — rzekł Dydyński tak zimnym i złym tonem, jak gdyby przez jego usta przemawiał sam Belzebub albo Matiasz Jaksmanicki. — Przecież wiecie dobrze, że nie wrócę! Krew moja spadnie na wasze głowy, jak na mego ojca spadła przelana posoka stryja Michała.
— Ja jednak — rzekł cicho starosta — będę się modlił za twój powrót.
— Szczęśliwy z waści człek — mruknął Dydyński. — Masz się za kogo modlić.
Szybkim krokiem odszedł. I tyle go widziano w Dydni.
Gościniec za Dydnią
Kilka chwil później
Jechał ponury jak gradowa chmura. Jechał wyniosły i niedostępny. Nie oglądał się za siebie.
Coś jednak kazało mu się odwrócić, spojrzeć po raz ostatni na ojcowską dolinę. Na lasy, pola, szare strzechy chałup. Na obraz wyrzucony z serca na podobieństwo starego kościelnego płótna pełnego wiekowych bohomazów namalowanych za króla Jagiełły albo Bolesława, które zapobiegliwy ksiądz albo kanonik zastępuje nowym płótnem, powstałym wedle reguł i prawideł italskich, skreślonych pędzlem oraz piórem Michała Anioła, Tintoretta i Caravaggia.
Jacek wiedział, że już nie wróci do tej doliny. Nigdy nie zobaczy Dydni; jak jego stryj pognany gdzieś na wschód, do miejsca, w którym wieczny lód skuwa ziemię, a wicher wyśpiewuje pieśń śmierci.
A potem od strony wioski rozległo się tęskne rżenie i łoskot drobnych kopyt.
Przez pola i ruczaje pędziła za nimi Białonóżka, przesadzając płoty, z rozwianą grzywą, z przerażeniem w smagłych oczach, na podobieństwo łani zagubionej w ciemnym lesie.
Musiała uciec ze stajni lub z pastwiska, bo na jej łebku widniał sznurowy kantar, pod którym kołysał się kawałek urwanego uwiązu.
Dydyński zawrócił po nią, wstrzymał Hetmankę i czekał.
Spłoszona Białonóżka przyszła sama do jego ręki. Zarżała, zatrzymała się na skraju traktu. Nie uciekała, kiedy Borek wyciągnął rękę do jej pyska, nie protestowała, kiedy prowadził ją do najbliższej kolasy.
A Jacek uśmiechnął się.
— Pojedziesz z nami, mała — szepnął. — Na Moskwę. Na skraj świata!
Dydnia
Alkierz we dworze
— Pojechał — syknęła Halszka do ucha bladego Przecława. — Poszedł na zatracenie. Bodaj mu czarci duszę rozdarli!
Młodszy Dydyński nic nie odpowiedział.
— Musisz przekonać starostę, aby oddał nam wszystko! Drążyć tę sprawę dzień po dniu, jak kropla wody opadająca na skałę!
Przecław spoglądał na nią jak człowiek wyrwany z głębokiego snu. A potem bez namysłu uderzył otwartą dłonią w gębę niewiasty. Krzyknęła, zaszlochała rozpaczliwie.
A wiarołomny brat poderwał się ze stosu poduszek, rzucił jak ryba pod lodem, szarpnął za płócienne zwoje okrywające głowę.
— Boże, com ja uczynił! — zakrzyknął. — Coś ty wymyśliła, murwo jedna!
A potem, czując, jak spod bandaży zaczyna ściekać mu krew, zajęczał głośno i rozpaczliwie:
— Halszka… Halszka… Ratuj! Zabiłem Jacka.
Rozdział IV. Na Moskwę!
Peregrynacja do Sambora Zemsta Dworyckiego • Nocleg w szczerym polu • Wieczorne knowania • Opowieści starego mnicha • Kto trzyma stronę Dymitra? • Chytry plan stolnikowica • Koniokrad • Carewicz rzuca gromy • Zagadka carskiego syna • Słodkie oczęta Maryny Mniszchówny • Męka Borysa • Tajemnica dwunastu apostołów • Kwit na Waarłama • Sługa panny wojewodzianki
Die 30 julii, Anno Domini 1604
Trakt pod Przemyślem, poranek
Polskę i Ruś najlepiej oglądać z końskiego grzbietu, gdy wypoczęty wierzchowiec idzie dziarskim stępem, wysuwając przy każdym kroku łeb do przodu, stawiając kształtne nogi niczym mały książę. Gościniec zaś przecina wielobarwną mozaikę pól. Jedne niwy żółcą się łanami żyta pochylającego długie kłosy ku ziemi, na innych kołyszą się ciężkie kiście pszenicy, a wielkie ziarna sterczą niby guzy na żupanie szlachcica posesjonata. Tam, gdzie zboża sprzątnięte, jarzy się żółta szczecina rżyska na brunatnej ziemi, stoją mendle złożone z dorodnych snopów przewiązanych słomianymi powrósłami, rozparte jak przekupki na krakowskim Rynku.
Spojrzysz dalej, za rzeczkę, na pagórek, gdzie grunt bardziej piaszczysty. Tam marszczy się od wiatru gąszcz na wiosnę przetykany białymi kwiatami, teraz już brązowiejący, przy którym słychać brzęk pszczół i os. I wiesz już, że widzisz grykę zwaną tatarką, za którą majaczą splątane złote kłosy owsa. I niskie poletka jarego jęczmienia.
Kończą się żniwa. Na jednym zagonie niewiasty dożynają resztę zbóż pod czujnym okiem karbowego. Na dalszy zajeżdża już chłop drabiniastym, skrępowanym wiciami brzozowymi wasągiem; bosym — to znaczy o nieokutych kołach, bez raf, czyli bocznych obręczy — i niesmarowanym, który skrzypi żałośnie niby ruska kolasa. Gromada bosych dzieciaków w koszulinach goni go z krzykiem i wrzawą, wołając:
— Przedaj woły, kup se smoły!
Na uboczu dziewki i parobkowie kładą na wóz dojrzałe snopy pszenicy. W pobliżu kręci się ekonom w baraniej czapie zawieszonej na jednym uchu, każdy snopek obejrzy, zmaca, czy nie mokry, choć dawno nie padało. Ogląda się trochę za pannami i mężatkami, bardziej pociągają go krągłości poddanek niż praca. Cóż, kiedy to pańskie prawo; nie dla psa kiełbasa, nie dla kota szperka. A dziewki jak na złość, prężą się przed nim niby młode trzciny; podając pszenicę na wóz, śmieją się złośliwie, żartują i piszczą.